światosław / tales from the world

Posts tagged:

dermot

 

 

 

dzień któryś tam dobry dzięki opatrzności siedzącej w siódmym niebie i słuchającej Ras Michaela

 

 

patronem wszystkich dobrych i pozytywnych chuliganów jest pan Toots Hibbert, pomyślał Dermot i wszedł do internacjonalistyczno-komunistycznego akademika. Jak wszyscy doskonale wiedzieli akademik powstał po słynnym zjeździe czerwonych studentów, jaki odbył się onegdaj w stolicy. Ponieważ nie wypadało ot tak po prostu wypuścić ich z powrotem żeby im się w głowach nie poprzewracało z nadmiaru wolności, specjalnym milicyjnym tramwajem pod eskortą naszprycowanych enkawudzistów odesłani zostali do naszego goradu. U zaprzężono wszelakich murzynów, arabów, nikaraguańskich odstępców, przyszłych czilijskich poetów, indyjskich mówców do betoniarko-koparko-dźwigów i pozwolono im zbudować ów wspaniały akademik – i po dziś dzień tam mieszkają. Ale mieszka tam też kilku hippisów, Romek co się narkotyzuje jak mało który chuligan ale niestety potem często zasypia, a może fajnie, bo jak się śpi to się zajebiste rzeczy czasem przyśnią, lepsze niż na internecie. Z Romkiem koleguje się pewien szlachecki opowiadacz, brakuje mu tylko wąsów i ma doprawdy pięknie głęboki głos. Mieszkają tam naturalnie tez dwie piękne księżniczki, one się do tego nie przyznają, pewnie chcą żeby wszyscy wierzyli w ich proletariackie pochodzenie, ale istotę rzeczy zdradził Dermotowi wędrowny nalepiacz plakatów w nocnym metrze. Ale jak na księżniczki są dość przystępne, i kultywują wiele pożytecznych i miłych ludowych zwyczajów jak częstowanie na wejściu plackiem, wódką, buziakiem a czasem nawet koreczkami które wcale nie są koreczkami śledziowymi, wyobraźcie sobie.

 

Ha, no i mieszka tam przezabawny czarownik gitarzysta, gra przepiękne alkoholowe riffy co jest sztuką szczególną bo nie ma gitary. Byłby to jednak ciągle jeden z wielu miliardów akademików jakie stoją w naszym goradzie lub w pobliżu, ale wyróżnia się czymś co Dermotowi szczególnie odpowiada, niech powie zresztą sam;

Hanka, ta ci parking ma, że hej. Mój rower cieszy się i prycha na samo słowo Hanka, bo wie że tutaj będzie ciepło, bezpiecznie, sucho, baczne oko wiedźmy ze stróżówki uchroni przed agresją ze strony dresowych trolli. Hanka odznaczona orderem ministerstwa rowerów, złoty pedał, widzę to w bliskiej przyszłości.

Ale co dalej- no więc wszedłem, minąłem stróżówkę, i na schodach wdałem się w palenie ziela skręconego zgrabnie. Była to okazja żeby podzielić się wątpliwościami, bo młodzian w szerokich spodniach był na 70% sympatyczny:

>wiesz ty co. Ostatnio mam wrażenie że siedzi we mnie jakaś obca istota, niczym jakiś alien, rozumiesz, szatan jakowyś. Bo przecież jadam to co zwykle, tłusto, niezdrowo, kebabiki, jogurciki, ostatnio może zjadłem parę sojowych kanapeczek i świerszczyków, ale niewiele –a kupa mi się zmienia. Nie moja konsystencja, nie mój smrodek, zupełnie obcy, nieprzyjemny, jakby jakiś dywersant sobie za mnie trawił. To pogłębia mój kryzys tożsamości<

 

tak sobie gaworzyliśmy

 

wiecie co, pomyślałem że mogą się wam nie spodobać takie wulgarne wynurzenia, nie jesteśmy na odpowiednim poziomie znajomości i bliskości. Najlepiej zrobicie jak nie będziecie czytać tego co napisałem powyżej.

Zacznę jednak od środka. Jak mówi Księga Więzienna Księstwa Szkorbutu ( to dalej niż Dębiec) każdy braniec ma prawo do skrzynki słodkiego wina i buraczanej bagietki na dzień. Taki ich socjalny przeżytek To zaś niechybnie musiało ściągnąć Polaczków.

 

Co, a właściwie co to jest Polaczek? Specyficzny gatunek, niedawno go w większości klasyfikacji wyodrębniono, ale wciąż mało opisany. W pewnych regionach jest go mało, w innych nadmiar. Łowcy go łatwo rozpoznają, po koszulach, po włosach w kolorze kurzu. Trzymają się w kupach, dość luźnych, rozpadają się, łączą, agresję kierują to na zewnątrz to wewnątrz grupy. Oszukują, o w tym są zbliżeni do grupy Czarnych Chuliganów, poziom moralnych zahamowań w tej dziedzinie góra 30 %. Polaczek nienawidzi Władców ale ich wykorzystuje, i robi to otwarcie. Omija legalna drogę, nie przechodzi na zielonym świetle, kradnie cegły, przestawia liczniki, paląc tanie ćmiki z przemytu wesoło słucha kradzionej muzyki. nigdy nie ma nic do oclenia. Nosi niepoprawne wdzianka, używa niepoprawnych wyrazów. Jest zakałą świata Porządku. Jeździ kradzionymi samochodami, bije domowej roboty kijem, na kolacje kradnie od sąsiadów pomidory, bo jak mówi, nie stać go na własne. Zwykle niskiego wzrostu, zwykle na bosaka, głośno się śmieją, mają owłosione stopy, uprawiają małe gospodarstwa albo okradają sąsiednie. Jeżdżą szybko, sikają pod murem.

 

Nade wszystko uwielbiają nic nie robić i na ogół tym właśnie się zajmują, czasem jednak staje się coś niespodziewanego, grupują się wówczas, coś mamroczą, widać że coś szykują, że coś będą robić, i bynajmniej nie będzie to zbieranie funduszy na obozy dla chorych na koklusz.

Plan był prosty, zablokować główną ulicę malutkiego Księstwa Szkorbutu, w czasie gdy odbywa się doroczny marsz Społecznej Równości i głośno wykrzykiwać obelgi pod adresem gwiazd francuskiej piosenki. To powinno wystarczyć aby zmotoryzowane siły milicyjne ujęły – bo zbędnego oporu nie będzie – wszystkich 40 Polaczków i zawiozły ich wprost do komfortowych kazamatów, a tam będzie już czekał przysmak wszystkich ludzi ulicy i emigrantów – słodkie winko o wysokim woltażu. Hej, ale się nie udało.

 

Bo byli też terroryści arabscy i był wysokiej rangi urzędnik kościelny i były święte kule które przebijały milicyjne kamizele. Najpierw trzeba powiedzieć parę słów o Księstwie Szkorbutu. Jest to księstwo bardzo religijne, a dostojnik który nim zarządza jest nominowany zarówno przez zawzięcie cudzoziemskich francuzików z centrali jak i przez kudłate myszy z drugiej strony granicy. Te ostatnie są na ogół podatne na decyzje podjęte przez francuzików, bo cały dzień słuchają kubańskich bitów i piją browce z litrowych kufelków – przepyszne zresztą w upał – i polityka ich nudzi. Tak więc Papa który włada księstwem jest w zasadzie marionetką gogusiów. Księstwo jest małe, wolnocłowe, ergo bogate, sprawiedliwe społecznie spokojne i dość gejowe – trzeba uczciwie stwierdzić że według współczynnika cymeryjskiego jeden Conan dałby radę 25 milicjantom uzbrojonym a 57 nieuzbrojonym. Dlatego też początkujący arabscy terroryści z nowo powstałej Partii Dżihad Za Petrodolary uznali że na inicjację działalności najlepiej się nadaje właśnie Księstwo Szkorbutu i postanowili porwać arcybiskupa, sprzedać go wędrownej sekcie Maorysów za rzadkie totemy, sprzedać je na giełdzie satanistów i za uzyskane pieniądze wybudować 44 minaret meczetu w Szczerej Pustyni. Trzeba wam bowiem wiedzieć że prastara przepowiednia Starca Z Gór głosiła, że kiedy „czterdzieści i cztery minarety na Szczerej Pustyni staną, wówczas dozwolone będzie, aby wizerunki nagich kobiet i wszelakie podniety udziałem prawowiernych się stały”. Oznaczało to że nareszcie odkodowany zostanie Polsat i wspaniałości których istnienie dyskutowano dotąd w haszyszowych barach odsłonią się dla wiernych mężów islamu. Habib Osiłek, przywódca sekty już widział się w roli prowadzącego lokalną wersję >masażu olejkami po gołych piersiach<, i dlatego spieszno mu było do akcji.

 

Wszyscy milicjanci zostali posiekani zakrzywionymi szablami Szwajcarów ( tak dla niepoznaki będziemy nazywać Arabów), a ci którzy przeżyli zostali rozstrzelani, wrzuceni do kwasu, wywleczono im płuca na zewnątrz i nabito na pal ( Habib wyczytał o tej sztuczce w książce o wikingach), rozciągnięto ich wnętrzności na drodze poza rogatkami stolicy, posypano solą pieprzem i gałką muszkatołową, oczy zakonserwowano w spirytusie, żołądki dano na pożarcie dwugłowym tresowanym sępom, włosy spalono, zęby przerobiono na podarki dla Kuszytów, mundury na majtki dla eunuchów z haremu, miasto spalono i wysadzono w powietrze i następnie zaorano przy pomocy ocalałych milicjantów których następnie opluto i zjedzono. Mieszkańców wygnano Gdzie Pieprz Rośnie, gdzie do tej chwili toczą krwawe waśnie etniczne z rdzenną ludnością tej dzielnicy, małymi kibicami siatkówki. Te wszystkie okropne i wcale nie podobające się Jehowie rzeczy uczyniono po części żeby choć trochę rozerwać wybrednego czytelnika, a po drugie żeby dać jasno do zrozumienia że z Partią Dżihad za Petrodolary nie ma żartów. Problem jaki wyniknął z całej tej sytuacji dla Polaczków był taki, że

 

a) nie było mowy już raczej o darmowym winie, wbrew temu co sugerował najbardziej buńczuczny z Polaczków Stefcio o Benzynowych Rękach

b) nie było już od kogo sępić bejmów ani kogo okradać

 

szwajcarzy zniknęli natomiast za horyzontem w swojej karawanie wozów opancerzonych. Ukryci w kabinach swych mocarnych tirów polaczkowie przez CB radio podsumowywali sytuacje. Całe szczęście że poprzedniego dnia ostro pograli w kulki z bułgarskimi prostytutkami i spili ostatni zapas płynów do golenia – to spowodowało że zaspali na akcje budowy barykady na głównej drodze, a w czasie terrorystycznej masakry wycofali się na parking szkoły dla niewidomych. Jak już zostało jednak powiedziane, nie mieli nic więcej do roboty w tym miejscu. Przecież nie będą czekać w nieskończoność na statek z niewolnikami z wysp Parcianych, których przetransportować mieli w tirach dalej, w głąb Kraju Dobrobytu. Tak, trudna sytuacja, Polaczki spalały popka za popkiem i ciężko myślały. Na szczęście łebski Marian miał dostęp do Internetu w swojej kabinie, bo posiadał prawdziwy, żelazny niemiecki komputer pokładowy. Wykorzystywał go w wiadomym celu, jak to kierowca ciężarówki, ale tym razem miał on oddać naszym bohaterom ( mam nadzieje że zżyliście się z nimi na tyle że mogę użyć takiego sformułowania) nieocenione usługi.

Jak wiecie, Internet jest bardzo interesującym wynalazkiem, w którym znaleźć można pożyteczne rzeczy jak przepisy na imperialne portery ze Szwecji albo tysiące gołych piersi, włochatych podbrzuszy i innych takich rzeczy. Ponadto znajdują się tam przewodniki po różnych miejscach, a że miejsce w którym nasi kierowcy się znajdowali przestało im zupełnie odpowiadać, wybrali jedno z takich innych miejsc i do niego weszli. Wchodzenie do Internetu polega na tym, że należy odszukać tzw. Terminal inaczej zwany portalem i po zapłaceniu określonego haraczu mechanikowi albo innemu panu wchodzi się i idzie się tam gdzie się chce. Jak się ma mocarną ciężarówkę, a takimi nasi polo-tirowcy dysponowali, można też wjechać i nie płacić.

 

Ale o tym za chwilę

 

Teraz bowiem przejdziemy na trochę na trzecią osobę. Dermot obudził się z potwornym kacem. Zdziwił się, bo zwykle budził się z luksusowymi kobietami, albo przynajmniej z kobietami. Obudził się na jednej z bardzo tylnych ławek wijowego tramwaju, daleko za pętlą jak udało mu się zauważyć. Tym także się zdziwił, bo ostatnio, od kiedy obejrzał prześliczną historię z Dalekiego Wschodu, starał się sypiać w swojej ekstrawagancko acz zgodnie z zasadami feng shui urządzonej sypialni, ubrany w jedwabną pidżamę, namaszczony wonnymi olejkami, na stoliku obok płatki czarnego lotosu, skóra tygrysa na ścianie, butelka wina z ryżu chłodzi się na śniadanie, ogólnie pysznie. A tu taka niespodzianka, w tramwaju. W dodatku skąd ten kac, przecież od czasu afery z wyborami na rastafariańskim uniwersytecie Dermot postanowił odmawiać wszelkich cięższych używek, co notabene wydało się bardzo podejrzane agentom z biura Nieustannie Śledzącego Jego Poczynania. Kac, stwierdził nasz bohater,był skutkiem zbyt długiego oglądania telewizji. Tak, pomyślał ubijając poranne ziele, zły uzdrowiciel z audycji Ręce które Kaleczą musiał być przyczyną dzisiejszej chandry i bólów żołądka. Jak mawia znajomy lew, jest na to jedno lekarstwo, tylko gdzie jest moja hubka, o, znalazła się, no to startujemy. Kiedy miła woń towarzysząca słodkawym oparom gęstego dymu, puff, puff, wypełniła wiatę przystanku myśli Dermota nieco się rozjaśniły. Poprzez kłęby zaczął zauważać swoją sytuację, zarówno w wymiarze perspektywicznym, w świetle długiej podróży tramwajowej, co wykazała retrospektywa, jak w kontekście kulturowym w jakim się znalazł. Na kontekst ten składały się bagieterie, ohydne typy w melonikach czy też berecikach i wielki napis na neogotyckim budynku >secours populaire<.

 

Zatem jakaś romańska kraina socjalna

 

Kadłub spokojnie skubiącego teraz trawę tramwaju pokrywały dziwne pajęczyny, błoto, zaschnięta piana, resztki kiełbasek i opakowania po szwajcarskim serze i batonikach. Pamięć Dermota stopniowo budowała prawdopodobne wydarzenia, jakie miały miejsce po jego urodzinach trzy tygodnie wcześniej. Musiał trafić na sektę tramwajowych porywaczy i dlatego zamiast ze swoją szajką pojechać linią Południową do rezydencji przy parku trafił do jakiejś wyjątkowo dalekodystansowej linii która nie tylko wywiozła go poza Ogrody, Ogrody Działkowe, Smochy gdzie mieszkają goradowi smolarze, poza Lotnisko Rybackie ale nawet za Złotniki skąd sprowadzano na Wildę wiejskie jaja. Tramwaj jechał i jechał, terkotał, trzeszczał, rzucał, prychał, Dermot spał, majaczył, wił się w uściskach, był otumaniony sokiem z gerber, gdzieś przez dziurę w tramwajowej okiennicy widział jak mijają góry, rzekę po której dryfowały rumuńskie tratwy, przejechali chyba przez wspaniały, majestatycznie czarny most Karola dotąd znany mu tylko z Pana Samochodzika, wokół bary, zagraniczni turyści, czescy piwni esesmani. Potem ciemność, wyłączony fragment z życiorysu, jeszcze tylko zmysł dotyku działa ale i on idzie spać. No i pobudka, i w tej właśnie sytuacji się znaleźliśmy, ekstremalne Zamieście, wiata przystanku, palimy Ziele i z jego pomocą komunikujemy się z przyjaciółmi, czy aby się uda. Prawdziwi przyjaciele to ci co też palą Ziele, odbiór. Tak, na Kroma, wyrwało się pogańskie przekleństwo Dermotowi, Puczatek by tego nie pochwalił, nawiązana łączność, Lug, Ogma, kochani przyjaciele, drodzy chuligani, tak się o mnie martwili, teraz jak tylko będą mogli porwą pierwszą lepszą drezynę, świnie tropiciela i mnie tutaj odnajdą. A ja tymczasem zabiję Pacmana jakąś bagietą z sardynkami i zastanowię się co dalej.

 

moja pierwsza praca czyli dlaczego nie ma wydziału >handel żywym towarem<

 

musicie zatem wiedzieć że czas jest dla nas, żyjących w nieustającej podróży rzeczą mało ważną, nie mówimy najpierw to potem tamto, szybciej bo teraz musi być to. Jest akurat to co Wielki Losujący wyciągnie z maszyny losującej i pokaże w programie dla grających naszym życiem, gdzieś tam, nie wiemy gdzie, może w pałacu Króla Assasynów, Starca Z Gór, a może w niebie u Bozi. Nie zmartwiłem się że moi koledzy nie nadjeżdżali, a minęła minuta, dwie, może trzy, a może trzy dni, a może trzy lata. Jako że byłem już po studiach stwierdziłem że zacznę jakąś pracę, przecież tak nie wypada stale jeść darmowego camemberta, sępić na winko i ubierać się w stare adiki od babci z secours. A co ja umiem robić, zapytałem się dialektycznie odpowiadając „nic”, co dało mi pretekst do zastanawiania się nad kondycją szkolnictwa które mnie wydało. Ale tylko chwileczkę. Bo przecież- co ja lubię robić, ah, tutaj się mogłem uśmiechnąć, lista była długa ale czołówka jednoznaczna. I tak zbudowałem imperium. Małe imperium, ale na początek dobre, potem może je sprzedam i nie będę nic musiał robić. Zaraz, przecież wcześniej też nic nie musiałem…No tak, ale teraz jestem dodatkowo bardziej wpływowy i przybyło mi kilka punktów luksusu.

 

Yeah, przytaknęli słuchacze, powiedz jak to się stało

 

A tak – powiedział gładząc się po brzuchu, a w zasadzie wycierając ręce z tłuszczu smażonego indyka o hawajską koszulę – było to tak

 

Z moich szkolnych lat pamiętałem niewiele. Myślę teraz że to dobrze, ale przedstawię wam moje przedsięwzięcie przy użyciu pewnych mądrych określeń. Aby osiągnąć sukces potrzebny jest talent, praca, tania siła robocza i surowce. Talent miałem już prawdopodobnie od urodzenia, praca, tak, ale za to była tania siła robocza – oczywiście Polaczki, wyobraźcie sobie że mój Anioł Stróż naprowadził mi ich w najwłaściwszym momencie, w zasadzie ta sprawa z wymianą Marokańców na hippisów to był po części ich pomysł, pośrednio w zasadzie. Surowce, oczywiście bzdura, bo działaliśmy w branży usługowej. Hippisi do Maroka degenerować się, Marokańcy do roboty. Przewozi wujek Ali, szyper z Tetuanu na fenickiej galerze. Kaska od jednych i od drugich, i nie tylko. Nieuczesani młodzieńcy finansują łapówki dla urzędasów wystawiających bony mieszkaniowe dla nadjeżdżających właśnie Arabusów i Berberusów. Piękna sprawa, tylko w SocjalDzielnicy do zrobienia. Będziemy to miejsce tak nazywać, im się wydaje że są osobnym miastem, ale tak naprawdę, jak wiele innych w pobliżu to tylko dzielnica naszego poszerzającego się wciąż terytorialnie Gorada. Im bardziej próbuje znaleźć Granice Poznania, tym bardziej przekonuje się, że to niemożliwe, poszerzają się one wraz ze mną, Gorad jest tam gdzie ja jestem, gdzie my jesteśmy. Nie ucieknę od niego, jest częścią mojego życia, stał się więc częścią mojego świata. Z czasem dojdę do przekonania że wszystko jest jedynie jego częścią. My jesteśmy częścią naszego dzieciństwa, naszych przyjaciół, knajp, podwórek, autobusów, kościołów, dziewek, wypitych piw, wybitych szyb, i one idą z nami, tak, nostalgia rządzi światem.

 

SocjalDzielnica, z powodu budowy zwana także Kasztelem Socjalnym otoczona była wielkimi murami, przepaść chyba na 100 metrów, zrzucali tam śmieci i urzędniczą makulaturę, a tramwaj wijowy wjeżdżał przez gustownie zrobioną wyrwę koło baszty Północno-Wschodniej, od strony magistrali N30. W dawnych czasach, niezależnych, waleczno-rycerskich, zwano to miejsce KarkaSon, chyba na cześć potomka jakiegoś woja.

 

Taki właśnie napis zobaczyły Polaczki w Internecie, kiedy sytuacja w księstwie Szkorbutu stała się dla nich nie do zniesienia. I taki napis widniał na ogromnym szyldzie ponad wjazdem do Kasztelu od strony zachodniej poprzez kolejną wyrwę w murze. Z czasem przybywający tam turyści mogli się przekonać ze wyrw takich jest całkiem sporo i że od czasów rycerskiej świetności musiało upłynąć dużo brudnej, pełnej ekskrementów wody w Wiśle.

Zaparkowali, przeciągnęli się, opuścili swoje tiry i rozejrzeli się wokół. Kiedy po tradycyjnym rozpoznaniu terenów i sklepów i tak zwanej Testowej Jumie Szlugów spotkali się w umówionym miejscu na winku, przez chwilę milczeli zadziwieni tym co ujrzeli. Leżeli tak na skwerku pokrytym miękkim kobiercem co dwie godziny perfumowanej trawy i dumali. Jak im się zdało, i co potwierdziło się w ciągu następnych cudnych dni, trafili do raju.

 

Popatrzcie.

Miasto miało dostęp do plaży, piękny złocisty piasek, laseczki w bikini bez biusthalterów, prysznic co dziesięć metrów, policjanci w ślicznych granatowych mundurach. Ciepła woda. Zimne piwo. Mocne winko. Skwierczące bagietki. Międzynarodowe towarzystwo rozłożone na dziesiątkach obszernych skwerków, pod egzotycznymi palmami, na ławeczkach mięciutko wyściełanych aby się społeczeństwo zanadto nie wygniotło. Na noc szerokie mosty z izolacją cieplną, dostępem do prądu, prysznicami, boksami dla psów. Tak, pieski, wiadomo że Polaczki kochają zwierzątka, a tutaj całe ich chmary, pieski małe, duże, włochate, niemieckie i włoskie. Darmowe szczepienia, oczywiście po odpowiednim zaświadczeniu z Secours, darmowe kości wyrzucane z niezliczonych tawern i supermarketów. Właśnie te supermarkety, zero kontroli, nadmiar swawoli. Działy z alkiem zupełnie niefilmowane. Szyneczki, serki, ogóreczki. Wszystko za friko, inaczej mówiąc dwie minuty strachu, albo jak się ma wprawę, na luziku. Dział z owocami gdzie można sobie zważyć dwie brzoskwinki a zapakować dwa kilo. Sery pleśniowe do zjedzenia między półkami. He he, śmiał się Zbychu Mięsożerca, jak se zeżarłem takiego wielkiego kurczaka i popiłem Bud’em o szerokim otworze i odkręcanym kapslu, to poczułem że żyję. Józef ze ściany wschodniej natomiast niezmiernie się ucieszył, poczciwina, jak udało mu się zwędzić słynne angielskie skarpetki marki Bentley z metalowym logo z boku. Poza tym walkmany, t-shirty, majteczki, gumki, bateryjki, kasetki, czekoladki, batoniki, czipsy, rogaliki, sardyneczki. Prawdziwa Wypożyczalnia Artykułów Spożywczych i Nie Tylko, porównywalna jedynie z mitycznymi Halami Dobrobytu z Kosta Brawa w kraju kudłatych myszy.

 

Ale na drzewach wisi tyle smakołyków, winogronka, śliwki, pigwy, jabłuszka, wieczorami na secours dają ciepły obiadek, prysznic, mleczko, kakao, w ciągu dnia też owocki, darmowa gazetka, ubranka od wyboru do koloru z obsługą przemiłych starych bab. Po co włazić do dusznych hal komercji, chyba po dresik Lakosta który się wymieni za zielsko z nieświadomym sytuacji nowo przybyłym turystą, takim jak Dermot

 

Ale o tym za chwilę

>ile można się tak nudzić< spytał Maras, brat Darasa, potwierdzając tym samym słuszność piramidy Masłowa mówiącej o tym że jak się ma już po pachy i szyję bananów, bagietek, bab, i tym podobnych podstawowych potrzeb człowieka zaczyna się dążyć do wyższych celów, w przypadku Polaczków w grę wchodziła tu potrzeba prestiżu, bycia ważniejszym, większym, mocniejszym od reszty poddanych, tak nie bójmy się tego słowa, poddanych, Dermot to potem błyskotliwie wykaże że nie można mieć tyle fajnych rzeczy za nic; no więc lepszym od reszty poddanych SocjalDzielnicy. Stefcio o Benzynowych Rękach, jako herszt, wymyślił coś co na zawsze zmieniło oblicze KarkaSon, więcej, spowodowało coś wydawałoby się niemożliwego, zetknięcie i powiązanie losów Dermota z Polaczkami, z którymi od czasu dyskryminacyjnych ich zachowań w podstawówce nie chciał mieć nic do czynienia. Stefcio bowiem przypomniał sobie że na pace swojej ciężarówki ma spory ładunek bardzo popularnej w kraju kudłatych myszy, gdzie wcześniej byli, używki, tradycyjnie palonej do piwa w litrowych kufelkach. Używka przypominała kolorem i konsystencją kupę zająca, i w działaniu zupełnie nie pasowała Polaczkom, kręciło się po niej w głowie, chciało się im wyrzygać całą jabolową zawartość żołądka, a co najgorsze, zmuszała do jakiś dziwnych myśli, wewnętrznych dialogów, rozchwiania świadomości, innymi słowy wszystkich takich zachowań, które są antytezą bycia Polaczkiem. Leżała więc na pace i więcej jej nie próbowali, zwłaszcza że trochę bali się gniewu zleceniodawców, dla których to przewozili, ogromnych kudłatych szczurów, już nie myszy, dla których transportowali to poprzez Księstwo Szkorbutu jako dodatkową przesyłkę dla szefa z Łazarza. No ale teraz, pomyślał Stefcio, mogą nam nafikać, a że jest to popularne tam, może przyjmie się i tu, stwierdził w rzadkim przypływie myśli przedsiębiorczej. No i przyjęło się, zaraz zobaczycie, a Polaczki stały się magnatami tej używki, nazywanej tu odtąd Polen. Stało się tak, ze ambicje zostały zaspokojone, wzrost nastąpił, rozwój i prosperita generalna. Zadziałało prawo czasu ogłoszone onegdaj przez siwego dziadka w rajskim ogrodzie, że im więcej czasu się na coś poświęci, tym lepsze efekty nadejdą.

 

Jak działał Kasztel Socjalny? Z punktu widzenia Dermota całkiem nieźle, nie do uwierzenia było na przykład,że zupełnie nie należy obawiać się złych kanarów, że chodzą tu taki maleńcy kontrolerzy ubrani w mundurki z szarfami i pagonami krzyczącymi „ to my, personel, nadchodzimy, więc schowaj się, gapowiczu”. I nie było wcale przemocy, tylko grzeczne wypisywanie mandatów których najwięksi kolekcjonerzy ( a zaliczali się do czołówki Polaczkowie, dopóki nie rozkręcili swojego biznesu) mieli na tysiące Franków.

Zupki wydawano codziennie w strategicznych punktach dzielnicy, przeważnie z narożnych dziupli posprejowanych w czarno-białą szachownicę. Do tego owocki, rodzynki, browiec i chipsy w niedzielę. Nikt nie nadużywał, nikt nie brał dokładki której nie zjadłby później i miałaby spleśnieć. Jednym słowem pełna kooperacja społeczna. Oczywiście mówimy o okresie sprzed Wielkiej Wymiany Kulturalnej. Tak, zgodnie z unijną nomenklaturą Polaczki nazwały swój biznes przy legalizacji, przed którą cały czas ostrzegał ich doradca Stary Niemiecki Hippis.

W okresie w którym Wijowy Tramwaj zawił z Dermotem do Kasztelu sprawy Polaczków miały się nieco gorzej. Biznes rozkręcili świetnie, używka z ich ciężarówek znikała jednak jak ziarno ze spółdzielczego spichrza. Miasto wołało jeszcze, więcej, nienasycone tasiemce oblizywały się, pożerały coraz większe porcje socjalnych zupek, aż poruszono ta kwestię na zebraniu przepracowanych kucharek. Sezamowe batoniki, czekoladki, jamajskie kakaowe jajeczka, karmelowe węże i lizaki syntetyczne, wszystko to zwyżkowało na peryferyjnej giełdzie smakołyków, naturalnie ze względu na właściwości używki jaką Polaczki zarzuciły Socjalan ( tak nazwiemy rdzennych mieszkańców Kasztelu aby odróżnić ich od przyszłej fali imigrantów z Brudlandii zwanej inaczej Marokiem.).

 

Apetyty wzrastały, niestety zapasy z Księstwa Szkorbutu nie były nieograniczone. Wręcz przeciwnie, właśnie się skończyły. Dlatego każdego przybysza z zewnątrz Polaczki z wzrastającą niecierpliwością nagabywały. Nagabywały, prosiły, groziły, sępiły, wymuszały, przeszukiwały. Każdy traktowany był jak potencjalne źródło kostki, ale z każdym próbowano innego sposobu, biorąc pod uwagę takie jego parametry jak rozmiar tricepsa i bicepsa, agresywność, strój. Efekty niestety były mizerne. Na Polaczki padł blady strach, nie dlatego bynajmniej że musiałyby wrócić na łono państwowego trawnika bo to jak każde łono było przyjemne, ale ze względu na zobowiązania. Co bardziej życiowo doświadczeni wiedzą że nie można być absolutnym Szefem, zawsze nad tobą jest większy Szef, większy misiu którego łączą cię z tobą jakieś więzy niekoniecznie przyjacielskie. Naiwni pytają czemu większy misiu nie przejmie działalności mniejszego, ale oczywistym jest ze pasożyt nie zabija żywiciela. W naszym wypadku większym misiem była okrutnie groźna mafia Buraczana, pochodząca z dalekich wschodnich rubieży zaratajskich. Nazywana była tak ze względu na monopol w sektorze drogaśnego wina buraczanego, które wraz z luksusowym wydaniem Głosu Lublina drukowanym na liściach tytoniowych i soczystymi, tryskającymi zdrowiem z piersi ciziami z Bieszczad dostarczała owa mafia Polaczkom. Naturalnie za dochody z dystrybucji kupy zająca, jak ją wulgarnie określał Stefcio. Hej, Stefcio o Benzynowych Rękach, ten gieroj nie bał się niczego, ale czuł odpowiedzialność za swoich ludzi. Wiedział ze z Burakami nie ma żartów. Nikt do końca nie wiedział skąd przyszli, ani kiedy, może byli starsi niż świat, narodzeni w krętych korytarzach donieckich kopalni kiedy trawa była zieleńsza a brzoskwinie piszczały gdy się je szczypało. Krążyły plotki ze to właśnie szwadron Buraków wybił śmietankę towarzyską polskiego wojska podczas wojny, strzelając im z bani w tył głowy. Byli to okrutni mężowie, kły czarne a fryzury siwe, zionący wódką i próchnicą, o twarzach pooranych pogrzebaczami, kieszeniach pełnych niedopałków, spodniach kanciastych i butach mokasynowych wykładanych bursztynem. Byli bezwzględni, potrafili zjeść wszystkie kaczki pekińskich kucharzy jako ostrzeżenie, a nawet trochę krewetkowych zup, i ryżu po bolońsku, i marchwi w sosie słodko-kwaśnym i nic a nic nie zapłacić. Tak czy owak niejeden z Polaczków miał motywacje żeby się bać, bzykając cizie na kredyt, pijąc buraczane wino i wiedząc ze kredyt ten nie w durnym PKO a u Buraków jest zaciągnięty. Widzicie jaka desperacja musiała nimi rządzić tego dnia, kiedy własnego bądź co bądź w jakimś stopniu rodaka, Dermota, Stefcio o Benzynowych rękach nagabnął. Nie, kolego, Dermot nie weźmie od ciebie dresiku Lakosta, nie ma dla ciebie kosteczki, nie dzieli ustnika z pospólstwem. Ale być może pomoże ci rozwiązać twoje problemy. Być może decyzja żeby zagadnąć właśnie jego gdy zdezorientowany siedział na przystanku tramwaju była najlepszą w twoim marnym życiu, Stefcio. Najwyraźniej zajebiście zrobiłeś biorąc go jak prosił do secouru na prysznic i lasagne w sosie meksykańskim. Że otworzyłeś się przed jego słuchającymi brudnymi małżowinami usznymi, wyjawiłeś mu problem, jego zaczątki, genezę i pozorną beznadziejność. Że mu zaufałeś, wysłuchałeś odpowiedzi, przyjąłeś radę i nawiązałeś współpracę. Bo Dermot wiedział jak rozwiązać problem, znał odpowiedzi, jego kipiąca energia twórcza i kwalifikacje mogły nareszcie znaleźć miejsce. Z czasem okazało się ze są niepełne, że brakowało mu tego i owego i dlatego żałował ze nie studiował raczej handlu żywym towarem, ale i tak było rewela. Sprawdzał się, awansował w najważniejszej, bo wewnętrznej hierarchii samozadowolenia. Jego pomysły nie obijały się już sfrustrowane o dekiel czaszki ale radośnie fruwały, fikały i sprawdzały się, yes, man, w prawdziwym życiu. Dermot był przecież wyśmienitym podróżnikiem. Znał krainę kudłatych myszy całkiem dobrze, był na jednym z ich słynnych festiwali gdzie zabawa trwała dłużej niż do rana a konopne piwo rozlewało się wszystkimi otworami. Wiedział tedy doskonale skąd myszy zdobywały ulubioną swą używkę, ergo, wiedział jak zaradzić, przynajmniej teoretycznie, niedoborom panującym na rynku Kasztelu. Naturalnie, tak, aby przyniosło to korzyść Polaczkom, pomogło spłacić Buraków i nowe zachcianki, ale tez nie za darmo, nie, w końcu jakoś na nowe hawajskie koszule musi zapracować. Wiedza, panowie, kosztuje, akumulowałem ją długo, a teraz jak dobrze kontrolowany balon, po troszku popuszczam, ale musze mieć profity. Więc ugadali się na podział przyszłych profitów i umówili na przyszły wtorek, a Dermot zasiadł na trawie i niczym Conan myślący o Valerii zadumał się, zasępił, uruchomił wszystkie procesy myślowe jakie potrafił, zgrzytał zębami, obgryzał paznokcie, dłubał w nosie, skubał i kręcił pejsy, drapał się po genitaliach, rękach, wierzchu dłoni, łydkach, przywoływał wszelkie znane mu handlowe teorie i formuły, podręczniki i poradniki, rady Wiedźmy Ple Ple z telewizji i wreszcie, po tygodniu, nic nie jedząc, nic nie pijąc, nie sikając, się nie myjąc wyrzucił z siebie, sam, bez pomocy czyjejkolwiek many, właściwe Rozwiązanie. Było genialne, proste, ale nadzwyczaj mądre. Zadziałało, i to najważniejsze, choć Stefcio słuchając go po raz pierwszy był cynicznie sceptyczny. Kiedy jednak zaczął działać, kiedy ich projekt okazał się sprawnie naoliwioną maszynką robienia bejmów, gmerający w nowych złotych łańcuchach Stefcio nie był już ani trochę sceptyczny.

 

Galera wujka Alego z Tetuanu ledwie miała czas na krótki postój i wymianę wioseł, kursowała prawie nieprzerwanie w jedną stronę wioząc rozczochranych młodzieńców i dredziaste pannice, a w drugą objuczonych tobołkami smagłych wąsaczy z gór Rifu i spoza nich, i ich rodziny, kobiety w chustach, z tatuażami na twarzach i dłoniach, monetami w uszach, malinowymi ustami. Dermot nieraz siedział w portowej knajpie wraz z Lugiem, bo rychło przybył on do Kasztelu ekspresowym tramwajem, i ze Starym Niemieckim Hippisem, nadzorującym prawidłowy przebieg wymiany. Siedzieli na werandzie i obserwowali załadunek i odbijanie od brzegu, i rozmawiali o tym. Z czasem dołączył do nich Fajczarz w Rifu, ważna figura jak można by wnioskować z respektu jakim Chudzi go darzyli. Z rozmów, jakie wtedy prowadzili Dermot wyniósł wiele mądrości i cennych przemyśleń. Wyniósł też niejednego kaca, kufel i tym podobne, ale nie to jest istotą tej opowieści, podobnie jak nie są jej treścią dotychczasowe wprowadzenia, wiodące przed wszystkim do ważnego monologu Starego Niemieckiego Hippisa, uważajcie kiedy nadejdzie, bo będzie zawierał coś w rodzaju przesłania.

 

Dermot patrzał na wyrzutków, jak początkowo ich nazywał, porzucających swoje leże dla nieznanego. Pamiętajcie bowiem, że choć Dermot to przewspaniały podróżnik, podróżnik tamtym okresie krążył głównie po orbicie wokół jądra Gorada, jakby przyciągały go jakieś tajemne siły. W tej portowej knajpie, patrząc na fantazyjne fryzury emigrujących, na ich stroje z łyka, słomy, szmat i gazet, na kolczaste naramienniki, drewniane spinki, kościane wisiorki, roześmiane twarze, narkotyczne oczy, obserwując to wszystko starał się zrozumieć co odpychało ich z Kasztelu Socjalnego, gdzie życie tak łatwe a ser na wyciągniecie ręki. Dlaczego Myszy uciekają, pytanie zadawał sobie, Lugowi, aż wreszcie podzielił się wątpliwościami ze Starym Niemieckim Hippisem, którego aby nie przedłużać nazywać będziemy Starym Hippisem albo po prostu H. Dermot nie był zresztą jedynym który tego nie rozumiał. Haszyszowy Fajczarz, guru chudych, klął na głupotę młodzieńców podążających suche doliny jego ojczyzny i zarazem ich błogosławił, bo na zwolnione miejsca na skłotach i kartonowych osiedlach pod Kasztelem przybywali jego rodacy, całe rodziny żądne lepszego życia w pierwszym świecie. Wiecie dlaczego fakt, że H i Fajczarz, nie mówiąc już o Roznosicielu Idei Dermocie, spotkali się w tej portowej tawernie, dlaczego to było tak ważne. Bo wiedza jest zawsze cząstkowa. Fajczarz wiedział jak jest tam gdzie jadą dekadenci z Karka Son, ale to H wiedział przed czym oni uciekają. Obie strony mogłyby się sobie dziwować i nie rozumieć, a rozmowa pokazała im większą cześć wiedzy niż byłaby dostępna z osobna. To stara prawda, westchnął Dermot, trzeba było wierzyć Geremkowi.

 

- Jedno to czas, powiedział w pewnym momencie H, jak śpiewa Linton Kwesi J, słynny murzyński guru z drugiej strony Kanału, potrzebujemy więcej czasu. Choć pozornie czasu tu jak lodu, aby być pełnoprawnym członkiem społeczności trzeba tu płacić za wszystko czasem, którego nie można pożyczyć w żadnym banku ani dostać na talon, ale którego wszyscy mają tyle samo, jedni troszkę mniej, drudzy trochę więcej. Czas rozrywa nas, bo jest coraz więcej rzeczy na których możemy go wydać, a my nie chcemy mieć tego wyboru. Wrogowie wolnego wyboru, powiedzą o nas, ale nie w tym rzecz – to nie jest wolność, bo tu nie ma najważniejszego wyboru, między koniecznością wybierania a możliwością spokoju umysłu. Zarzucają nas, bombardują podświadomymi nakazami wybierania, czyniąc je atrakcyjnym cielcem, złotym, błyszczącym cielcem wykutym z wielu pustych alternatyw. Ja nie jadę w góry Rif ćmić fajkę, nie, to ułuda, która jest dostępna i tutaj, ale która ma zastąpić wybór. Jest lekarstwem, świetnym lekarstwem, które leczy jednak objawy a nie przyczyny. Przyczyną jest mnogość alternatyw, tysiące, miliony rozwiązań, a ich ilość przyrasta w szalonym tempie, tyle tylko że każde z nich jest innym kostiumem w jaki przybiera się prawdziwą nagość życia.

 

- Niezłe, kurwa, jak z >Pani Domu< – wtrącił rozbawiony Lug

- Wybory i alternatywy sztucznie rozdymają życie, ciągnie się ono jak flaki z olejem, jest długie i pełne zadowolenia. Tyle że gdzieś nad naszym chlewem, jest gospodarz który wrzuca żarcie, dla nas bardzo smaczne, pyszne, mamy do wyboru koryto z takim, i owakim, z żarciem słodkawym słonym, żółtym, fioletowym i czerwonym. Tyle, że my nie wiemy o tym, ze są to odpadki, że do tego, co je się na zewnątrz chlewu ma się jak Sinalco do oryginalnej słodkiej Pepsi Coli pitej w pustynny dzień.

 

- hmm – zamruczeli, Fajczarz ze zrozumieniem, bo pił taką, a pozostali bez, bo nigdy.

 

- Na zewnątrz chlewu zapewne są, nie wiemy tego, bo nigdy tam nie byliśmy, niebezpieczeństwa, psy o trzech szczękach, złośliwe dzieci dźgające szpadami, zapadnie, pajęczyny, faszyści. Samo zło, rozumiecie, ale tez jest coś dla czego warto się wyrwać, jakaś tęcza, no nie wiem dokładnie co. Ale najważniejsze jest to że nie wiem, nie chcę robić czegoś co znam, sprawdzać coś, o czym wiem, chcę powiedzieć sobie na łożu śmierci że byłem swoim własnym odkrywca, że odkryłem cos dla siebie, nawet jeżeli przed mną odkryto to po tysiąckroć. Na zewnątrz jest wielka zmiana, jest Wielkie Ryzyko. Nasz świat nauczył nas bać się tego słowa, nauczył nas negatywnego znaczenia, kiedy mówimy Ryzyko boimy się, drżymy a czasem sramy w gacie. Ale przecież to dobre słowo, pieszczące włosy przenikające duszę dobrym zimnem, jak wiatr w upał, zanim jeszcze napiliśmy się tej Pepsi. Czujemy się z nim dobrze, a raczej czulibyśmy gdybyśmy spróbowali. Nie wiem na pewno, tak sądzę. Ale musimy spróbować, a wy spróbujcie zrozumieć dlaczego to robimy.

Bardzo mądry człowiek, znamy go tylko ze strzępków obrazu, ulotne wspomnienie, jak pali sudańskiego papierosa i popija z bukłaka z wielbłądziej skóry, sługa Mohamada Farrah Aidida, powiedział cos ważnego.

Rzekł > wy, na Zachodzie, prowadzicie długie, pozbawione przygód życie i choć z pewnością temu zaprzeczycie, świadczy o was fakt, ze nie bylibyście skłonni go nawet bronić, nawet gdybyście potrafili <

 

Czy coś podobnego.

 

Jeśli gnijąc w wygodnych fotelach naszego chlewu, naszej klatki uważamy ze coś zyskaliśmy i jest nam w jakimś sensie lepiej, to musimy pogodzić się z faktem że cos straciliśmy. My mamy nadzieję że nie bezpowrotnie i mamy nadzieję to cos odnaleźć. Dla wielu nie jest to na tyle ważna strata, większość nawet jej nie zauważa, i dlatego pozostanie tutaj siorbiąc darmowe zupki i płacąc swoim czasem za wygody, albo unicestwiając się kiedy okaże się ze te wygody nie wypełnią pustki. Dla nas nie wypełni jej prorok Puchatek i jego nowo odnaleziona wiara, nie wypełnią jej pielgrzymki, nawet ziele, nie wypełni telewizor, pralka, gumowa lalka, posada, dobra rada, sen przez 12 godzin, obserwowanie innych niewolników ich klatkach. Aby poczuć ze żyjemy musimy dać się wytarmosić ryzyku, zrobić coś od tyłu, spróbować inaczej, pozornie bezsensownie, popłynąć w druga stronę galerą Alego z Tetuanu. Robimy to też dlatego żeby zrobić miejsce dla innych, wszyscy nie mogą iść w tym samym kierunku, bo nie starczy miejsca. Przecież to chyba rozsądne, nie nazywajcie więc nas więcej głupcami, bo jesteśmy jak mieszkańcy jasnej strony Księżyca, żądni zobaczyć jak wygląda ta druga, pozornie gorsza, ciemna. Mnie pociąga osobiście brud, nieczystość, chaos, nieprzewidywalność, dziura w asfalcie, wszystko to czym nakarmi nas z pewnością Matka Ryzyko. Wiemy że jest nieprzewidywalna, jedyną rzeczą którą naprawdę możemy od niej oczekiwać jest właśnie zaskoczenie. I ja, mimo że jestem stary i wiele lat w klatce spokoju przeżyłem, na to idę. Odrzucam, być może za późno wybory, albo inaczej, odrzucam tyranię wyborów i przekonanie że jest to jedyna droga i zdaję się na kołysanie przeznaczenia, na dryfowanie podczas którego zdarzy się niejeden sztorm, i któryś z kolei mnie zatopi, ale bulgot kiedy będę tonąć będzie z pewnością przyjemniejszy od charczenie na ciepłym łóżku, charczenia które można przewidzieć, które profesjonalni lekarze odsuną w czasie, bo prosiłbym ich o to, jak wszyscy mieszkańcy klatki żądający więcej, więcej.

Nasze rachunki z życiem, jak przeczytałem w biuletynie geograficznym, określa ponoć równanie. Musimy dbać o jego najkorzystniejszy dla nas układ. W liczniku jest to co mamy, w mianowniku to co chcemy mieć. Jeśli chcemy długiego życia, aby równanie było w równowadze musimy walczyć, cała naszą energię poświęcić na walkę z dryfowaniem znoszącym nas do otchłani, byle dalej w stronę spokojnego brzegu, na którym, w razie powodzenia spędzimy spokojną i dostatnią starość, a może i wiek dojrzały, jeżdżąc plażowym wozem i pijąc drinki.

 

Tu Fajczarz wyraźnie się rozmarzył.

- Jednak będziemy wówczas zmęczeni – ciągnął H – bo walczyliśmy ze światem żeby przezwyciężyć Dryf. Jeżeli poddamy się mu, jeżeli ograniczymy nasze żądania wobec mianownika, wobec tego co i ile chcemy mieć, to zawędrujemy prędzej czy później do otchłani, nieraz po drodze zaleje nas nieprzyjemna, śmierdząca fala, ale kto wie o jakie lądy zahaczymy. Na pewno nie dotrzemy do złocistej, stetryczałej Plaży Drinków. Ale kto, jak nie dzieci ryzyka może odkryć nowe, jeszcze nie odkryte plaże. A nuż, naiwnie powiem, lepsze?

 

- Ale masz gadkę, napij się waść Fortunki, bo ci musiało zaschnąć a gardziołku po takim gadanku. – Lug jak zwykle był towarzyski i ekstrawertyczny, i jak zwykle nie starał się zrozumieć ważkiego messedżu Hippisa. Dermot siedział zamyślony, naturalnie, tego wymaga konwencja opowiadania, żeby słowa mądrej osoby, archetypu Yody, wpłynęły na głównego bohatera, i jak później zobaczymy, jego dalsze postępowanie. Fajczarz natomiast odcharknął i powiedział.

- Zupełnie cię popieram człowieku. Gdybym był jednym z was, pojechałbym z wami. Ale w moim wypadku to bez sensu, bo właśnie stamtąd przypłynąłem,. Wy macie racje i ja mam rację, bo nasze drogi biegną w przeciwnym kierunku. Gdybyśmy nie ruszyli z miejsca nigdy byśmy się nie poznali, i dlatego było warto, i dlatego nie warto rezygnować i trzeba iść dalej. Zmiana jest wartością tylko, że my i wy inne rzeczy zmieniamy, z innego punktu wyjścia wychodzimy. W naszym języku, to co dla ciebie jest dobrą Matką Ryzyko, u nas to surowy ojciec Niepewność. Twoja klatka dla nas wygodnym posłaniem. Mi potrzeba właśnie zupek i telewizorka i czystych trawników. Żałujmy jedynie oboje, że tak późno rozpoczęliśmy naszą podróż. Czy też nasze podróże.

 

- Racja. Nabijemy Fajeczkę? – uśmiechnął się H.

- Nie – z bezzębnym uśmiechem odparł Fajczarz – przyjechałem tu dla waszego alkoholu. Dermot, zawołaj no któregoś z Polaczków, słyszałem, że zgromadzili przednie wino buraczane.

- Polaczki niczego nie gromadzą, żyją chwilą, czasem myślę sobie ze są w duszy czarni. – odparłem wówczas Fajczarzowi – Ale spytam, może nie zdążyli wypić ostatniej partii, a mi przecież nie odmówią.

I tak robiliśmy nasze imperium, realizując program Wielkiej Wymiany. Przekupując urzędników, wysyłając transporty w obie strony. Wymiana ta miała sensowniejsze korzenie i podstawę niż zrazu myślałem, nie tylko dawała zadowolenie i szczęście obu jej stronom, ale dawała dużo do myślenia mi. I miała zmienić moje życie, gdy już się tak dobrze, na maksa dogłębnie zastanowiłem nad słowami H, przerobiłem je z każdej strony i wreszcie dałem je do oceny naszemu mędrcowi, Ogmie, co został w Fiksater Proti Poti. Powiedział mi, że mądrość z naszej Podziemnej Biblioteki i mądrość życiowa to w gruncie rzeczy to samo, on jednak, mimo że mnie lubi i w ogóle, nie będzie mi towarzyszył, bo zbyt jest sentymentalny. A gdzie miał mi towarzyszyć, o tym moje dzieci, następnym razem.

Proudly powered by WordPress. Theme developed with WordPress Theme Generator.
Copyright © światosław / tales from the world. All rights reserved.