światosław / tales from the world

sufi blues

July 15th, 2013

 

 

Night session of bahro, Sufi singers high on qat, in a gathering of Oromo tribesmen in Sheikh Hussein, eastern Ethiopia, a shrine of medieval saint. Fusion of Islam and indigenous beliefs. Part of long time project about sufism.

A sample of photos can be seen here :
swiatoslaw.photoshelter.com/gallery/Sufi-Sampler/G0000g3TcVMST9K8/

More photos, videos and stories here :
blog.swiatoslaw.com/?cat=10

 

***

 

Nocna sesja pieśni bahro, śpiewaków sufi, nakręconych qatem, popularnym w Rogu Afryki roślinnym narkotykiem. Zgromadzenie wyznawców głównie z plemienia Oromo we wschodniej Etiopii, w sanktuarium SheikH Husseina, średniowiecznego sufickiego świętego. Fuzja islamu i rdzennych afrykańskich wierzeń. Część wieloletniego projektu dokumentalnego o sufizmie.

Próbka zdjęć z tego przedsięwzięcia tutaj :
swiatoslaw.photoshelter.com/gallery/Sufi-Sampler/G0000g3TcVMST9K8/

Więcej zdjęć, wideo i tekstu :
blog.swiatoslaw.com/?cat=10

 

 

Sufi blues from Swiatoslaw Wojtkowiak on Vimeo.

 

 

 

 

 

 

Climbing is hard.. Sun is high in the sky already and I lay down on the rocks, catching my breath. Stones press against my back, against my bones, and it feels good. Rock is my pillow and I do not want to rise again. The huachuma, the first half of it I ate down in the camp, is speaking already from my belly, I feel warmth and I feel dizzy. I still shiver at memory of the foul, foul taste of it and at thought that the other half still waits to be swallowed. I know I must climb first the glacier, otherwise I will never make it before full effect sets in. Pilgrims pass by and I am motivated for final effort.

 

***

 

Wspinaczka jest ciężka. Słońce jest wysoko na niebie a ja kładę się na skałach próbując złapać oddech. Kamienie uwierają mnie w plecy, cisną na kości, i to wrażenie jest cudowne. Skała moją poduszką, i nie chce mi się wstawać. Huachuma, której pierwszą część zjadłem na dole w obozie, gada już z mojego brzucha. Czuję ciepło i czuję zawroty. Wzdrygam się na samą myśl o ohydnym, ohydnym smaku i myśl, że reszta czeka wciąż na połknięcie. Wiem, że muszę najpierw wspiąć się pod lodowiec, w przeciwnym razie nigdy tam nie dotrę, kiedy zacznie się już pełne działanie kaktusa. Pielgrzymi mijają mnie i motywuję się do ostatecznego wysiłku.

 

 

 

 

I reach the ice, I kiss it and fall on my knees. It is not my choice, it is submission forced by nature, by my weakness, by the strength of Grandfather who is in my veins and in my belly. After some rest I try to eat the rest of the awful green pulp, dried and powdered cacti mixed with water, and formed in small round blobs. They get stuck in my throat and meet saliva, meet nasal mucus. I already feel nauseous at 5000 metres above sea level, cold from the previous night, exhausted from the climb. My head is spinning when I look down at the camp, where crowds are gathered. San Pedro already plays tricks with my sense of space, majesty of the mountains above and below press me against the delightful stability of hard rock , and I kiss it with my green vomit. I was trying too fast to have it all behind me and Grandfather was angry, and he came back to the mountain. I know one thing for sure, this is not designer drug, and will never become popular with pleasure seeking masses of the wealthy world.

 

***

 

Docieram do lodu, całuję go i padam na kolana. To nie jest moja decyzja, to pokłon wymuszony przez naturę, przez moją słabość, przez siłę Dziadka, który jest w moich żyłach i żołądku. Po małym odpoczynku próbuję zjeść resztę paskudnej zielonej papki, wysuszonego i sproszkowanego kaktusa uformowanego z wodą w małe kuleczki. Utykają one i rozpadają się w mym gardle i przełyku, spotykaja tam ślinę i flegmę. Chce mi się rzygać już od samego przebywania na wysokości 5000 metrów nad poziomem morza, mam katar i przeziębienie od poprzednich nocy, jestem wykończony wspinaczką. Kręci mi się w głowie kiedy patrzę w dół, na obóz, gdzie zebrały się tłumy. San Pedro już teraz zabawia się moim poczuciem przestrzeni, ogrom gór powyżej i poniżej przygniata mnie do zbawczej stabilności twardego podłoża, i w końcu całuję je swymi zielonymi wymiocinami. Chciałem zbyt szybko mieć wszystko za sobą, i Dziadek się zezłościł, i wrócił na skalne zbocze. Jedno wiem na pewno, prychając resztkami orzechów ze śniadania, ta używka nigdy nie stanie się modna, nie wśród szukających tylko przyjemności mas zamożnego świata.

 

 

 

 

 

Why take it then? To know, to understand by experience, also by suffering. Perhaps there are other ways, but I am tired of thinking, comparing and judging, why should I, when the Thing is revealed. The failure is also a lesson, coupled with patience. I want to go down, I think nothing will happen, but I see my friend, who climbed before me and I join him in giant eagle nest, to recover, to watch him climb the glacier , to watch people eating sacred ice.

 

***

 

Dlaczego zatem go zażywać? Aby wiedzieć, aby zrozumieć przez doświadczenie, także nieprzyjemne. Być może są inne drogi, ale jestem zmęczony myśleniem, porównywaniem, ocenianiem, dlaczego miałbym to robić, jeżeli działa, jeżeli Rzecz jest objawiona. Porażka to także lekcja, jeśli idzie w parze z cierpliwością. Chcę już schodzić, myśląc, że nic więcej się nie wydarzy, ale widzę kolegę, który wspiął się przede mną, i dołączam do niego w gigantycznym, skalistym orlim gnieździe, aby odzyskać trochę siły, aby patrzeć jak wspina się na lodowiec naprzeciwko, aby patrzeć na ludzi jedzących święty lód.

 

 

 

 

 

 

They believe its water purifies and heals, water from the Source.

 

“Water is coming from the mountain” – says the song – “Anyone who will drink from this stream, it will keep them healthy”

 

***

 

Wierzą oni, że woda z tego lodu oczyszcza i leczy, woda ze Źródła.

 

“Woda spływa z góry” – mówi piosenka – “ktokolwiek z niej pije, tego uczyni zdrowym”

 

 

 

 

 

Then the reward for patience comes. It climbs the slopes in early afternoon sun, slowly, burdened with offerings, adorned with feathers.

 

***

 

Wtedy nadchodzi nagroda za cierpliwość. Wspina się po zboczach góry w słońcu wczesnego popołudnia, powoli, objuczona ofiarami, przystrojona piórami.

 

 

 

They come with tattoos, with palo santo, wine, beer, dead and dried alpacas, coca leaves, conches to blow into, hands to pray with, ceremonial dresses, attitude. Drawing attention of ordinary pilgrims, but those are fewer in numbers as sun sinks lower and colours blossom in the sky. Now I understand that not all of the Grandfather went back on the rock, and I see and I feel. The offerings and prayers are long, to Pachamama, to the summits, Apus, to ancestors and spirits. Giving thanks, neverending thanks, much less wishes and desires. Faith with tears, in the church of nature, saturated with smoke of incence and tobacco offering.

 

***

 

Nadchodzą z tatuażami, z palo santo, winem, piwem, martwymi i uwędzonymi alpakami, liśćmi koki, muszlami aby dąć w nie, dłońmi aby składać do modlitwy, ceremonialnymi strojami, nastawieniem.  Przyciagają uwagę zwykłych pielgrzymów, ale coraz mniej ich w miarę jak słońce obniża się i kolory zalewają niebo. Teraz rozumiem, że nie cały Dziadek wrócil na skały, widzę i czuję. Ofiary i modlitwy są długie, do Pachamamy, do szczytów, Apu, do przodków i duchów. Dziekczynienie, niekończące się podziękowania, dużo mniej próśb i życzeń. Wiara ze łzami, w kościele natury, nasączona dymem kadzidła i ofiarnego tytoniu.

 

 

 

 

 

 

 

A basic as possible, religion of moon, ice and sun. Nothing to believe in, all to be seen, felt and perceived.

 

***

 

Tak prosta jak to możliwe, religia księżyca, lodu i słońca. Nie ma tu nic do uwierzenia, wszystko do zobaczenia, poczucia, dostrzeżenia.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

[ Indigenous pilgrimage Qoyllur Riti, Peru, May 2013.   /   Indiańska pielgrzymka Qoyllur Riti. Peru, maj 2013 ]

ore ore / tea in Lahore

July 11th, 2013

Lahore, Pakistan.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

magical act / akt magiczny

July 10th, 2013

 

 

 

 

 

If you really want something to happen, you should first decide what it is, make it clear to yourself, think about it, say it out loud. These are all important steps. But real magic is about acting. This is why hundreds of pilgrims coming to the sacred mountain during Qoyllur Riti gathering in Peru enact their dreams, on a small scale, but as serious about it as possible, performed carefully down to every single detail. Their future riches are represented by wads of fake dollars, for which small replica building tools will be bought, and used to build fake houses of rocks, on tiny pieces of  land bought on the mountain slope in a transaction registered with fake notary, to enjoy small scale luxury, complete with small scale car replicas parked outside. Finally, chances of realization of these dreams will be strengthened in the night by wax symbols of dream on the rocks behind church built in the place of ancient Inca huaca.  Let it happen !

 

***

 

Jeżeli naprawdę pragniesz aby coś się zdarzyło, najpierw powinieneś zdecydować co to jest, uświadomić sobie jak najwyraźniej, myśleć o tym, wreszcie wypowiedzieć głośno. To wszystko ważne kroki. Prawdziwa magia wiąże się jednak z działaniem. Dlatego właśnie setki z pielgrzymów, którzy docierają na świętą górę w czasie zgromadzenia Qoyllur Riti odgrywają swoje marzenia, w małej skali, ale tak poważnie jak tylko się da, wykonane najdokładniej co do najmniejszego szczegółu. Ich przyszłe bogactwa reprezentowane są przez pliki fałszywych dolarów, za które kupuje się małe repliki narzędzi budowlanych i malutkie działki ziemi na zboczach góry, w transakcji zarejestrowanej u fałszywego notariusza. Na ziemi tej staną domki i hotele z kamieni, a przed nimi małe repliki samochodów, symbole wzywanego sukcesu i zamożności. Wieczorem, dla wzmocnienia magicznego aktu, woskowe przedstawienia marzeń trafią też na skały i ściany kościoła zbudowanego w miejscu dawnej inkaskiej huaki. Niech się stanie !

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

roots / korzenie

July 10th, 2013

 

 

Bez ruszania dupy z fotela, przewinięcie historii, cofnięcie do poczatków. Mój świat rozwijał się powoli. Pamiętam kiedy granice wyznaczało podwórko, krzaki, betonowa ścieżka, stara chata, jeszcze ocalała pozostałość wiejskiej warstwy historii tego kraju, ostatni bastion otoczony komunistycznymi blokami. Google Earth już tego nie pokaże.

 

***

 

Without moving my ass from computer desk, history rewinded, back to the roots. My world developed slowly. I remember when its borders were marked by basketball court, bushes, concrete path, and old cottage, still remaining at that time reminder of peasant layer of history of this country, last bastion surrounded by communist blocks.  You will not see it on Google Earth anymore…

 

 

 

 

Dużo bardziej ekspansywny, w swoim zagarnianiu przestrzeni, okazał się kapitalizm, który oficjalnie nadszedł kiedy miałem dziesięć lat. Jestem bardzo wdzięczny za możliwość życia na pograniczu epok, pozwoliło mi to wiele zrozumieć, także wczuć się w sytuację ludzi których teraz na całym świecie fotografuję.  To na tym osiedlu stałem w kolejce do kościoła po dary przysłane tirami z Holandii do dzikiego kraju na wschodzie. Puszka z czerwoną fasolą, małe puszeczki z szynką z indyka. Prawdziwe rarytasy, w biednej krainie za rdzewiejącą żelazną kurtyną.

Żyłem nie tylko na pograniczu epok, ale i światów. Oznaczony poniżej blok, miejsce gdzie spędziłem dzieciństwo, był ostatnim, był końcem miasta, dalej rozpościerały się pola, bajora, lasy. Tam gdzie widać teraz zielony dach autobusowego dworca było jeziorko, którego trzciny podpaliłem a potem “pomagałem” gasić strażakom, mając jakieś 8-10 lat. Cały ten beton, parkingi i domy, wyplute przez kapitalistycznego Molocha, bożka rozwoju, pokrywają miejsce gdzie po raz pierwszy eksplorowałem naturę.  Na budowie tych osiedli zobaczyłem też pierwszą śmierć, i rozpacz siostry chłopaków przysypanych w ziemiance, którą wydrążyli sobie w górze piasku.

 

***

 

Much more expansive, in its appetite for space, was capitalism that officially appeared here when I was 10 years old. I am very grateful for possibility of living in transition time, on the edge of two eras, it allowed me to understand a lot, and to have some compassion for many of the people whom I am photographing now in developing countries around the world. This is here, in this barrio, I stood in a long queue to a church where gifts brought by wealthy Dutch Christians were distributed to poor dwellers of wild country in the East. Cans with red beans, tiny cans with turkey meat, real delicacies to us then, in the backward land behind rusting iron curtain.

I lived not only at the frontier of epochs, but also at the frontier of worlds. The block marked with ‘A’ on the map below, a place where I spent my childhood, was the last one, on the edge of the city, beyond it only fields, swamps and forests. In the place of green roofs of bus station on top of this picture, there was a large pond, and I set fire to its reeds and later “helped” the firemen to put it down. I was 8-10 years old at time. All this concrete, parking spaces, houses, all spit out by capitalist Moloch, god of development, they are in the place where I first explored nature. It is also here, when these houses were being built, that I saw my first death, and despair in the eyes of sister of boys swallowed by ground in which they carved their cave.

 

 

 

 

Świat powiekszał się coraz bardzej, i kolejne warstwy magii odsłaniał. Dalej były lasy, rzeka, rezerwat ze stawami w dziurach po meterotyach. Cały czas na pograniczu, miasta i lasu, cywilizacji i natury, w sercu blokowiska, gównianej komunistycznej uniformizacji, a jednocześnie co chwilę wśród roślin, na działce, jednej z ciekawszych ofert kontaktu z ziemią jaką mieszczuchom komunizm oferował.

Myślę, że nadal tak zostało, wciąż na pograniczach, ani tu, ani tam, tyle tylko, że te pogranicza się zmieniają. Często przychodzi taka myśl, że jedynie zmieniamy dekoracje, ale pozostajemy w gruncie rzeczy tymi samymi dzieciakami, że wciąż jestem tym co bawi się w Indian gdzieś na błotach pod miastem, wyobcowany z życia trolli zamieszkujących beton.

 

 

***

 

My world grew bigger and bigger and revealed new layers of magic. There were forests, river, a natural reserve with water filled holes made in the earth by falling meteorites. All this time in frontier land, on the edge of city and forest, civilization and nature, living in communist shitty blocks settlement, and at the same time spending a lot of time with plants, in nearby “workers plot”, one of the more interesting options offered by communist system to city dwellers desiring contact with land.

I think it stayed this way, I stayed this way, still in the border lands, neither here nor there, only that those borderlands change… I often think that we only change decoration, clothes, but we stay really the same, we are those kids, I am still the boy playing in mud outside city walls, alienated from the ordinary life of trolls living in the concrete jungle.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

dolce vita

July 9th, 2013

 

 

 

 

 

 

[ Qoyllur Riti, folk half pagan pilgrimage in the highlands of Peru    //  Qoyllur Riti, na wpół pogańska ludowa piegrzymka w górach Peru ]

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

jeszcze jedna pouczająca historyjka z “Psychomagii” Alejandro Jodorowskiego, czarownica to Pachita z Mexico City

 

 

 

 

 

 

 

July 8th, 2013

 

 

 

 

 

 

[ Qoyllur Riti, folk half pagan pilgrimage in the highlands of Peru    //  Qoyllur Riti, na wpół pogańska ludowa piegrzymka w górach Peru ]

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

this time Warsaw, Poland / tym razem Warszawa, stolica Polski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

…but flesh… climbing with heavy burden, not sleeping, constant noise and celebration, running around steep slopes, dancing, bear like acrobatics at 4000 metres above sea level will leave you exhausted. My respect to ukuku – men-bears who dance they way down from the top of glacier in 24 hours procession, high on coca, in trance, with little oxygen in their brain…amazing sight. It was not easy to follow them and photograph, but I could take many more breaks they did. One word of advice – San Pedro at that height is a hard and demanding saint, if you know what I mean.

 

***

 

… ale ciało… wspinanie się z ciężkimi tobołami, brak snu, ciągła kakofonia i celebracja, bieganie dookoła po stromych zboczach, tańce, niedźwiedzia akrobatyka na 4000 metrów nad poziomem morza, to wszystko może wykończyć. Mój szacunek dla ukuku, ludzi-misi, którzy tańczą przez 24 h pielgrzymki, najpierw w górę a potem w dół lodowca, nabuzowani liścmi koki, w transie, z niedoborem tlenu w mózgach.. piękny widok i piękna koordynacja. Nie było łatwo biegać za nimi i fotografować, mimo, iż miałem więcej przerw niż oni… Mała porada – San Pedro na tej wysokości to wymagający, ciężki święty, jeżeli wiecie co mam na myśli.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Proudly powered by WordPress. Theme developed with WordPress Theme Generator.
Copyright © światosław / tales from the world. All rights reserved.