światosław / tales from the world

Posts tagged:

fakirs

Welcome to Pakistan

December 9th, 2012

 

 

I was coming here, I must admit, with some fear, which is like a disease that slowly sinks in, despite the defenses you set up, despite what you already know, by way of gossip, media, stories told on the road, doubt is created first, and it grows into little fear, and then into bigger, it is like some kind of muscle atrophy, like loosing stamina, you should not take your fitness for granted, unless you continually work on it, unless you expose yourself to physical hardship, it is unevitable that with age you will grow belly, become weak, slowly fade away. The same is with mental states. So I was apprehensive coming back here after a hard December last year in Lahore, full of tensions, that spread in this country from the north into southern provinces, with danger present every day, just around the corner, especially travelling cheap, in the open.

In that December, with obstacles and failures , one after another, a hard feeling grew, it helped to seal, as one of causes, the end my relationship, it made me nervous, it put me in some sort of crisis.  I was not expecting, and perhaps I should, that the same thing that put me in crisis will help me heal, will be another serious breaktrough on the road to something amazing.

I was now entering the hot Lahore in the end of June, and was welcomed by street riots, with usual package of news of drone attacks, bomb blasts, assassinations and kidnappings of foreigners. Punjab became troubled. In Lahore there was power cuts every hour, leaving me unable to sleep in 40 degrees heat, even in the night, with no fan, you would just wake up the minute it stopped. People were tense, police were tense and suspicious. They searched my bag sniffing for ganja. The Sufi shrines were surrounded with security in the night, even at Shah Jamal drumming was a short affair, not like before, going on late into the night.  I started to think the December story will repeat itself.

And then I went to the south. The stopover in conservative, oven hot city of saints, Multan, literally made me puke the moment I stepped out there, puke out of heat. I could not eat superspicy food, all I wanted day long was another drink. I continued south into Sindh, towards Sehwan Sharif, even if festival was still days away. And there the vibe changed. It was already weird to see police with no guns at the main gate of the shrine, smiling, unbuttoned shirts. I asked them, are they not afraid of bomb blast, like two years ago, in shrine of Baba Farid in Pakpattan. One smiled and answered, “the power of Lal Shahbaz is too great, there is no threat here, no one would try”.  And then, when I found best friends that I would after hang out with almost every day, in the small Shia courtyard near the main gate, then I knew that things are really different here. Most of them were police men, all members of the ganja club, fans of bhang, the drink pressed out of cannabis.

 

***

 

Jechałem tutaj, muszę przyznać, z “pewną taką nieśmiałością”, czy może strachem, który jest jak wirus, powoli rozprzestrzenia się, pomimo zabezpieczeń jakie sobie budujesz, pomimo tego, co przecież już wiesz, drogą plotek, medialnej propagandy, historii jakie słyszysz w trasie, najpierw powstaje wątpliwość, potem rośnie ona w małą obawę, i coraz większą, to jak rodzaj zaniku nieużywanych mięśni, jak utrata kondycji, nie można swej sprawności przyjmować jako daną raz na zawsze, jeżeli stale nad nią nie pracujesz, jeżeli nie wystawiasz się na fizyczne trudności i wysiłek, jest nieuniknionym że w raz z upływem czasu wyrośnie ci brzuch, staniesz się słaby, powoli znikniesz. To samo jest ze stanami umysłu. Tak więc wahałem się wracając do Pakistanu po tamtym ciężkim grudniu w Lahore zeszłego roku, pełnym napięcia, które rozlewa się po tym kraju z dzikiej północy w południowe prowincje, z niebezpieczeństwem codziennie obecnym gdzieś za rogiem, zwłaszcza jeżeli podróżuje się za groszę, publicznym transportem, na widoku.

W tamtym grudniu, pełnym przeszkód i porażek, narosło cieżkie uczucie, nerwowy stan który razem z innymi sprawami przyczynił się do końca mojego związku i wepchnął w dziwny kryzys. Nie spodziewałem się, a być może powinienem był, że ta sama rzecz, to samo miejsce które kryzys wywołały pomogą parę miesięcy później w wyleczeniu, będą kolejnym poważnym przełomem w drodze do czegoś wspaniałego.

Był koniec czerwca i wjeżdżałem od strony indyjskiej granicy do rozgrzanego Lahore, na przywitanie wpadłem w uliczne zamieszki, a w pakiecie nadeszły ciężkie wieści o atakach amerykańskich dronów, zamachach bombowych, morderstwach i porwaniach cudzoziemców. Punjab utonął w problemach. W Lahore prąd wyłączano i włączano co godzinę, co przerywało sen, nie sposób spać w 40 stopniach gorąca kiedy staje wentylator, budzisz się natychmiast. Ludzie byli spięci, policja była spięta i podejrzliwa. Koło dworca kolejowego zatrzymali mnie, zadawali mnóstwo pytań, nawet wąchali w torbie foto szukając śladów zielska. Sanktuaria sufi otoczone nocą były przez ludzi z bronią, nawet bębny w Shah Jamal milknęły wcześniej niż zwykle. Zacząłem obawiać się że grudniowa historia się powtórzy.

I wtedy ruszyłem na południe. Przystanek w konserwatywnym, gorącym jak piec mieście świętych Multan spowodował że dosłownie zacząłem rzygać z gorąca, zaraz po przyjeździe. Nie mogłem prawie nic jeść, wszędzie te przedawkowane pendżabskie przyprawy, chciałem tylko stale pić, szklanka za szklanką, cola za colą. Dalej na południe, do Sehwan Sharif, mimo że do rozpoczęcia festiwalu jeszcze wiele czasu. Dojechałem po wielogodzinnej podróży, otrząsnąłem się, wyspałem, późnym popołudniem wyszedłem na miasto i zrozumiałem że coś się zmieniło. Było dziwnym zobaczyć policjantów bez karabinów przy głównej bramie grobowca, uśmiechniętych, zrelaksowanych, z rozpiętymi koszulami. Spytałem ich czy nie boją się zamachu, takiego jak dwa lata temu w grobowcu Baby Farida w Pakpattan. Jeden uśmiechnął się i mówi : ” moc Czerwonego Sokoła jest zbyt wielka, nie ma tu niebezpieczeństwa, nikt się nie odważy”. Niedługo potem, kiedy znalazłem najlepszych na tej imprezie kumpli , szyitów, z którymi prawie codziennie przesiadywałem na małym dziedzińcu niedaleko głównej bramy, byłem już pewien że sprawy tutaj w luzackim Sindh mają się zupełnie inaczej. Większość z nich była policjantami i tajniakami, wszyscy członkami gandziowego klubu, fanami bhangu, napoju wyciskanego z konopii.

 

 

 

I look at the images now and I think this story is one of the best I did. As these people seem to be,  I hope to be guided now in the selection out of quite many into less, crucial thing today. But I like to think, the story will continue to build itself, and for what is the most valuable in it , credit is not mine to claim.

 

***

 

Patrzę teraz na zdjęcia i myślę, że ta historia może być jedną z najlepszych jakie zrobiłem. Tak jak wydaje się że wielu z tych ludzi jest jest prowadzonych, tak ja też mam na to nadzieję, podczas nadchodzącej selekcji z calkiem wielu w mniej, niezbędny w dzisiejszym świecie proces. Ale chciałbym myśleć, że opowieść będzie dalej tworzyc się sama, i to, co w niej najbardziej wartościowe to nie moja zasługa.

 

 

 

 

 

[ Pakistan,  June - July 2012 / Pakistan, czerwiec - lipiec 2012 ]

 

 

 

 

 

road calling / droga wzywa

December 7th, 2012

 

 

 

 

 

 

We have come to the end , we partied, we had our rest. Now our ways part, perhaps to meet in future again. It is lonely road we travel, but road of extreme beauty and gratitude, it was good to share a tiny part of it. The fakirs continue into Rajasthan and I am headed, after a 10 days vipassana break into Pakistan, through the gate of Lahore and detour by the northern lawless province , down into the scorched plains of Sindh, the edge of the lands once visited by Sindbad the Sailor, to place where crazy qalandars meet to honour the Red Falcon.

 

***

 

Dotarliśmy do końca drogi, do końca święta, odpoczęliśmy. Teraz nasze drogi się rozdzielają, być może przetną się znów w przyszłości. To samotna droga jaką idziemy, ale droga wielkiego piękna i wdzięczności, dobrze było mieć towarzystwo na tym króciutkim odcinku. Fakirzy idą dalej, w głąb Radżastanu, a ja, po 10 dniowej przerwę na vipassanę jadę do Pakistanu, przez bramę Lahore, z małym skokiem w bok na plemienne terytoria na północy, wsiadam w pociąg który zawiezie mnie na rozgrzane w końcu czerwca niziny Sindh, kraniec ziem które odwiedzał Sindbad Żeglarz, do miejsca gdzie gromadzą się szaleni kalandarzy, aby uczcić swojego mistrza, Czerwonego Sokoła.

 

 

[ India - Pakistan,  June 2012    /  Indie - Pakistan , czerwiec 2012 ]

 

 

 

 

 

And now, for something completely different, a flashback from holidays in India / Na chwilę wskakujemy w świat fakirów, fleszbek z majowej pielgrzymki. I po co mi była ta matura.

 

 

 

 

 

 

 

 

Few weeks my story about journeys with fakirs of Indian subcontinent came to a break, a halt, but temporary. They are waiting still for their time, the guys from Ajmer, but also their fellows from other side of the wretched borders, qalandars of Pakistan, followers of Red Falcon, in the desert city where I went in hot July. So this story will resume and now we are continuing another thread, from end of this October in Ethiopia, and there is a brotherhood here, closer than you might think. Those African raggamuffins may have substituted hashish with qat, they may sing other songs, and wear other necklaces but they belong to the same tradition, of vagabond anarchic spiritual teachers, dreadlocked mystics who worship ecstasy, through song and story pass the message, bring blessing , sleep  on the edge of the temples, in the graveyards, under stars, and they used to roam far wider spaces, before politics of modern day nation states turned Middle East from community  of continuation of spiritual traditions to a hateful and paranoic cradle of conflict divided with unpenetrable borders.  We may be ocean away from the hot plains of Sindh, but it is not only Sinbad the Sailor that once crossed these waters. The ideas needed no ships, when fakirs didn’t need passports.

 

***

 

Kilka tygodniu temu moja historia o podróżach z fakirami indyjskiego sunkontynentu została zawieszona, przerwana, ale nie na zawsze. Czekają oni teraz na swoją kolej, chłopaki z Ajmer, ale też i ich towarzysze z drugiej strony zasranej granicy, kalandarzy z Pakistanu, ekipa Czerwonego Sokoła, w pustynnym mieście gdzie trafiłem po Indiach, w gorącym lipcu. Do tej nici wrócimy, a teraz pociągnę inną, z końca tego października, z Etiopii. Jest tu bliższe braterstwo niż moglibyście się spodziewać. Te afrykańskie obdartusy zamieniły może fajki z haszyszem na naręcza psychoaktywnego qatu, być może śpiewają inne pieśni, noszą inne naszyjniki i turbany ale przynależą do tej samej tradycji, duchowych włóczęgów, śpiewaków, nauczycieli, mistrzów brudnych od pyłu drogi, dredziarzy-mistyków, którzy wielbią ekstazę, poprzez pieśń i przypowieść przekazują swoją wiadomość, przynoszą błogosławieństwo, śpią pod murami świątyń, na cmentarzach, pod gwiazdami, i w przeszłości przemierzali dużo większe przestrzenie, zanim polityka współczesnych narodowych państw nie zmieniła Bliskiego Wschodu ze wspólnoty kontynuacji duchowych tradycji w przepełnioną nienawiścią kolebkę konfliktów, posiekaną nieprzenikalnymi granicami państwowymi. Może dzielić nas ocean od gorących równin Sindhu, ale nie tylko Sindbad Żeglarz przemierzył kiedyś te wody. Idee nie potrzebowały statków, kiedy fakirzy nie używali paszportów.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Last days with those guys were quite emotional. There was talk about seeing each other further on the road on the festivals that followed in June in Rajasthan, or perhaps next year, but I was going to enter into vipassana retreat now and into Pakistan afterwards, and what happens in next year is really distant future for me. So even if I am used to constant good byes and aware that so many of the people I meet on my path I will never see again, in this case, I knew I will miss them. In our hypocritical culture , obsessed with sex, talking about love and confusing them all, it will be  misunderstood when I say I came close to that feeling. Without expectations, without hidden meaning, without desire.

 

***

 

Ostatnie dni z tymi facetami były dość wzruszające. Była gadka o spotkaniu się gdzieś dalej na szlaku, na jednym z festiwali które odbyć się miały w czerwcu w Radżastanie, albo byc może za rok, ale ja miałem wkrótce jechać na odosobnienie medytacyjne pod Jaipur, a potem do Pakistanu, a to co zdarzy się za rok jest dla mnie teraz bardzo odległą przyszłością. Więc mimo, iż jestem przyzwyczajony do ciągłych pożegnań, i świadomy tego że z wieloma ludźmi jakich spotkałem na swojej ścieżce już nigdy się nie zobaczę, to tym razem naprawdę wiedziałem że będę za nimi tęsknił. W naszej pełnej hipokryzji i gier pozorów kulturze, owładniętej podskórnie seksem,  gadającej wiele o miłości, i mieszającej te sprawy , będzie pewnie niezrozumiane kiedy w tym kontekście powiem o tym uczuciu. Bez oczekiwań, bez zobowiązań, bez ukrytych znaczeń, bez pożądania.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

This story is dedicated to my father  /   Dedykowane mojemu ojcu

 

 

Proudly powered by WordPress. Theme developed with WordPress Theme Generator.
Copyright © światosław / tales from the world. All rights reserved.