światosław / tales from the world

Posts tagged:

travel

 

 

 

- What is your religion? Are you Muslim?

- I am Adam

 

This is conversation I had many times. There was no need for further explanation, no convincing about superiority of this belief or that belief, just a smile, and joy, high fives and understanding. These are all people that know, they are all Adam.

 

***

- Jaka jest twoja religia ? Jesteś muzułmaninem?

- Jestem Adam

 

To była częsta rozmowa w tej podróży. Nie było potrzeby dalszych tłumaczeń, męczących ideologicznych dyskusji, o wyższości tej wiary, tamtych przekonań, jedynie uśmiechy, radość, porozumiewawcze spojrzenia między pytającymi, przybijanie piony i zrozumienie. To ludzie którzy wiedzą, każdy z nich to Adam.

 

 

 

 

***

 

 

***

 

 

***

 

 

 

When this poor boy couldn’t take the heat and tiredness anymore and collapsed, there was his mates rushing to help him. We were walking just behind so some people came shouting to me – quick ! sandals ! give us your sandals! There was no time for explanation, so I did, and it helped. He regained consciousness and we had something to joke about for the rest of the journey.

 

***

 

Kiedy ten chłopak nie wytrzymał upału i zmęczenia i zemdlał na drodze, jego przyjaciele rzucili się na pomoc. Maszerowaliśmy tuz za nimi więc podbiegli do mnie krzycząc – szybko ! sandały, daj swoje sandały ! Nie było czasu na wyjaśnienia , więc ściągnałem je z brudnych stóp, no i pomogło. Odzyskał świadomość, obficie je śliniąc przy okazji, a my mieliśmy materiał do żartów na resztę podróży.

 

 

 

 

“96 degrees in the shade”

October 1st, 2012

 

 

96 degrees in the shade
real hot in the shade

 

***

96 stopni w cieniu
cholernie gorąco w cieniu

 

 

 

 

I started my travels in far away lands and mental landscapes around 10 years ago, cycling around Jamaica, young boy in love with Rastafari culture. It was my first encounter with tropical heat, with the thickness of humid air when storm comes, with burning, unforgiving sun. I guess it is a full circle now when I walk with another bunch of dreadlocked, ganja smoking mystics in another background, and I think about great reggae piece by Third World, song called “96 degrees in the shade”. It is not a song about beach life, and we are not on holidays.

 

***

Rozpocząłem swoje podróże po dalekich krajach i mentalnych krajobrazach ponad 10 lat temu, włócząc się po Jamajce na rowerze, młody chłopak zakochany w rastafariańskiej filozofii. Było to moje pierwsze spotkanie z tropikalnym gorącem, z tym gęstym, wilgotnym powietrzem przed nadejściem burzy, z palącym, bezlitosnym słońcem. Myślę, że zatoczyłem teraz pełen krąg, teraz kiedy idę z bandą innych dredziarzy, palących zioło mistyków przez inne tło innej kultury, i przypominam sobie klasyk reggae, kawałek Third World, “96 stopni w cieniu”. “96 degrees in the shade” to nie jest piosenka o plażowych problemach, a my nie jesteśmy na wakacjach.

 

 

 

***

 

 

 

***

 

 

 

 

tougher than tough / twardziele

September 30th, 2012

 

 

 

These are men who do not need to prove their strength by violence and domination, these are men who do not use their achievement to build their egos , who claim no virtue of their own, but have gratitude for all, whether in storm or heat. These are men who make me ashamed as I trot in the end of the line, as I board the truck for few hours, to rest, and they continue, joking, in their sixties, sometimes older, sometimes crippled, on rice and dhal, and some smoke in their lungs. But what makes them different from fierce and stubborn fundamentalists is their sense of humour. I enjoy finding wisdom in cheesy second hand t-shirts that the developing world loves, so here is one piece for you. “Men. The most happening species on planet Earth”.

 

***

 

Oto kolesie którzy nie muszą dowodzić swej siły przemocą i dominacją, to faceci którzy swych osiągnięć nie traktują w ogóle jako swoje, nie używają ich do pompowania ego, nie przyznają się do żadnej cnoty ni zasługi, a wciąż pokazują wdzięczność Najwyższemu, czy to w burzy czy w upale. To ludzie którzy zawstydzają mnie kiedy drepczę na końcu pochodu w swych wygodnych sandałach, gdy wykończony ładuję się na parę godzin na ciężarówkę, a ci dalej biegną, w plastikowych klapkach, po sześćdziesiątce, czasem starsi, czasem kalecy, żartują, wciągają kolejne kłęby dymu, zasilani ryżem i soczewicą. Ale to co odróżnia ich od upartych jak osły fundamentalistów to posiadanie poczucia humoru. Często nie wiem czy koszulki niektórych to przypadek, wygrzebany gdzieś ciuch z szóstej ręki czy też ukryty przekaz. “Men. The most happening species on planet Earth”.

 

 

 

Ready to go, equipped with blessing and official support of their spiritual leaders. Time to present you a sample of the diverse collection of my travel companions.

***

Gotowi do drogi, wyposażeni w błogosławieństwo i oficjalne wsparcie swych duchowych przewodników. Nadszedł zatem czas abym przedstawił wam próbkę z bogatej kolekcji charakterów moich towarzyszy podróży.

 

 

***

 

 

***

 

 

***

 

 

***

 

 

 

Time for rest is over, let us hit the road again.  / Koniec przerwy towarzyskiej, koniec odpoczynku. Ruszamy dalej.

 

 

 

 

Challo / Ruszamy

September 23rd, 2012

 

 

From the notebook : for three days I kept coming to Mehrauli, smoking , litening to qawwali, wondering, does that situation really turn me on, how will my state of mind look after one month of spending time like this, surrounded only by those people, not speaking hindi, being outsider in so many ways. Smoking is always nice, but how is it to be fully in this story, as their companion,  without a break, without occasional escape, into worlds of internet and other tourists. But I am also waiting for Matias, Argentinian psychologist, musician and vagabond, other part of that “western box” we can always withdraw into if things get too heavy, weird, or “exotic”.

 

***

 

Z notatek z tamtego czasu : przez trzy zadymione dni przyjeżdżałem do Mehrauli z Pahargandżu, paliłem, słuchałem qawwali, zastanawiając się na ile ta sytuacja mnie jara, jak będzie wyglądać to po miesiącu bujania się w tym stylu. Jaranie zawsze fajne, ale jak to jest być w tej bajce, przynajmniej jako towarzysz, bez przerwy, bez odskoczni do interneciku, bez innych turystów. Czekam na Matiasa, włóczęgę-psychologa z Argentyny, drugi składnik “zachodniego” pudełka, w które zawsze można się wycofać.

 

 

I am starting to meet some really interesting characters. My worries whether I can make it, walking two weeks in constant 45 °C melt when I see old men on crutches or that kind of heavyweight freak fakirs. No worries, only trust.

***

Już w Delhi poznaję niektórych bardzo ciekawych uczestników wyprawy. Moje obawy czy dam rade w codziennym marszu w niekończącym się 45 stopniowym upale rozpuszczają się kiedy widzę starców o kulach przygotowujących się na trasę czy też takich świrów z żelaznymi obręczami jak ten pan. Bez obaw zatem , z zaufaniem.

 

 

Finally, we are ready to leave, after much official blah blah, farewell and prayers, the trucks are loaded with cooking equipment assistants and hijras who will help to run the camps, the holy flags to be carried all the way from one grave to another 500 kms away are picked by the fakirs and we set off, full of energy, into streets of Delhi, first stretch of the journey leading us through the urban jungle, of concrete, tarmac, wires and heavy traffic. It feels great to be part of the crowd, perhaps for my Latin American mate it is a familiar feeling, but I never been a football fan, I have never run the city streets with hundreds of fellows scaring normal citizens with warlike cries, waving flags, feeling irresponsible, blocking way of cars, smiling in the face of those who follow normal rhythm. We just broke out of that rhytm and what we are going to do is very far from normal, we re breaking the linear and entering the holy time. We are pilgrims now, on the move with clear purpose, we are here now but at the same we represent our holy destination. Someone wraps turban around my head, some other passerbys run to me, trotting along , cos we don’t stop and almost run , and they force some rupee bills in my hand, asking to put them in the grave of Gharib Nawaz, saint of Ajmer.

 

***

 

W końcu jesteśmy gotowi. Po oficjalnych pożegnaniach, przemowach, modlitwach, posiiłkach, bębnieniach, po załadowaniu ciężarówek sprzętem kuchennym, chłopcami do pomocy, hidżrami – kucharzami, fakirzy odbierają swoje flagi, święte płachty jakie nieść mają z jednego grobowca, do drugiego, odległego o 500 kilometrów, i ruszamy pełni energii, wprost na zatłoczone ulice Delhi. Pierwszy odcinek podróży prowadzi przez miejską dżunglę, plataninę betonowych mostów, billboardów, kabli, zapchaną autami, rykszami, pieszymi. To wspaniałe uczucie, być częścią tłumu o wspólnym celu, być może nieobce mojemu latynoskiemu towarzyszowi, ale ja nigdy nie byłem fanem piłki nożnej, nigdy nie biegałem po ulicach z bandą kumpli strasząc normalnych obywateli wojennymi okrzykami, machając flagami, zachowując się i czując nieodpowiedzialnie, blokując przejazd autom, smiejąc się w twarz niewolnikom normalnego rytmu dnia. Właśnie się z tego rytmu wyłamaliśmy, to co bedziemy robić jest dalekie od codzienności, łamiemy to co liniowe i wkraczamy w święty czas. Jesteśmy teraz pielgrzymami, w ruchu, z jasnym celem, jesteśmy tu i teraz ale jednoczesnie reprezentujemy naszą świętą metę. Ktoś zawija mi na głowie turban pielgrzyma, jacyś przypadkowi przechodnie podbiegają, i ponieważ nie zwalniamy tempa, niemalże biegną obok kawałek, wciskając mi w dłoń banknoty, z prośbą abym zaniósł je do grobu Opiekuna Biednych, Gharib Nawaza, do samego Ajmer, w nadziei błogosławieństwa.

 

 

First part of the journey, getting out of Delhi. Perhaps 60-80 kms of city, urban monster. We are strange sight, hundreds of medieval style mystics and two weird foreigners walking across Indian middle class world, countless new shopping malls, residential areas, petrol stations and parking lots, grey landscapes of new aspirations shrouded in thick smog, traffic of old school rickshaws and new Asian family cars with puzzled faces in their windows, stuck in afternoon traffic jams, from work to suburban homes in high rise prisons. Ali ! Ali ! Mast Qalandar ! Jhule Lal ! Echo our cries and songs, the chillums are lit even on the way, in front of traffic police, who can do nothing , religious expression is untouchable in India, even it means this kind of anarchic behaviour. Our trucks overtake us and so do some of pilgrims who travel on bicycles, DIY rickshaws or even horse carts. As the night comes closer, I realize what can be biggest problem of this journey. Things changed a lot since 800 years ago first dervishes followed footsteps of their master through fields and forests surrounding Delhi. Now it is not wild animals but wild truck drivers in the darkness that threaten our lifes as we walk along multilane highways and there will be no fire lit on the crossroads, as we lay to sleep for a few hours around 2 AM, under traffic lights and in constant roar of cars, on the bare ground littered with modern garbage of bright new world that India wants to become. I enjoy the feeling, I guess this feeling of freedom, to put your head down wherever you are tired, coupled with fellowship with dozens of others alike makes one not only immune to city temptations and beggar stigma, but also proud of staying out of the rat race.

 

***

Pierwsza część podróży, wydostać się z Delhi. Byc może 60-80 kilometrów miasta, betonowy potwór. Jesteśmy pewnie dziwnym widokiem, setki mistyków w strojach niezmienionych od średniowiecza i dwóch cudzoziemskich świrów wędrujący przez świat indyjskiej klasy średniej, niekończące się nowe centra handlowe, multipleksy, zamknięte osiedla mieszkalnych wieżowców albo reklamy takich osiedli w budowie, stacje benzynowe i parkingi, wszystko spowite gestym pyłem i smogiem, popołudniowe korki starych ryksz i nowych koreańskich aut ze zdziwionymi twarzami w szybach,  w drodze z pracy podmiejskich domów w ponurych komfortowych sypialniach – więzieniach. Ali ! Ali ! Mast Qalandar ! Jhule Lal ! Sławiące szaleństwo i ekstazę okrzyki przyciągają gapiów, chillumy zapalamy na każdym postoju, czasem też w  drodze, na oczach policjantów, którzy nic nie zrobią, religijna ekspresja jest nie do ruszenia w Indiach, nawet jeżeli oznacza ona takie anarchiczne zachowania.

Nasze ciężarówki wyprzedzają nas, zaraz po nich niektórzy z pielgrzymów, podróżujący własnoręcznie kleconymi rykszami, rowerami, niektórzy nawet na konnej bryczce. Powoli zapada zmrok a ja zdaję sobie sprawę co może być największym problemem tej podróży. Sytuacja zmieniła się sporo od czasu gdy 800 lat temu pierwsi derwisze podążali tą drogą , śladem swojego mistrza, przez pola i lasy otaczające Delhi. Teraz to nie dzikie zwierzęta i rozbójnicy, ale dzicy, nieraz pijani kierowcy ciężarówek prujących ciemność zagrażają naszym życiom gdy maszerujemy wzdłuż wielopasmowej autostrady. Na zatłoczonych skrzyzowaniach dróg nie zapalimy ognia, gdy kładziemy się spać na pare godzin, koło drugiej w nocy, pod uliczną sygnalizacją, w ciągłym ryku samochodów, na gołej ziemi zaśmieconej opakowaniami nowej wspaniałej cywilizacji do jakiej Indie usiłują dołączyć. Smakuję te wrażenia, coś w rodzaju uczucia wolności, kiedy kładziesz swoją głowę gdziekolwiek, tam gdzie jesteś zmęczony, połączone z świadomością wspólnoty z innymi takimi jak ty, to nie tylko uodporniania na marne pokusy miasta i na upokorzenie bycia żebrakiem ale wręcz daje dumę, że jesteśmy poza szczurzym wyścigiem.

 

 

When we wake up, the day is still not there, but we press on.  I am eager to get out masteplanned world, into lovely imperfection of the life on the road.

***

Kiedy wstajemy, dzień jeszcze się nie zaczął, ale ciśniemy dalej. Nie mogę sie doczekać aż wydostaniemy sie z zaplanowanego świata prostych kątów, w słodką niedoskonałość życia w drodze.

 

 

 

Road to Ketama / Droga do Ketamy

September 17th, 2012

 

Once again I leave behind the land of surplus and fat bellies and head into mythical lands of the escape, what will I find there, chasing the dream and memory, retracing first trip across Europe, first hit of the exotic , and of mind altering substance which is the change and movement across world outside of Fortress Europe. How many summers passed, since that first summer hitchhiking three thousand miles one way, busking in the streets of France and Spain, sculpting in the sand of rich people beaches, sleeping in tipis of hippies and shelters of the homeless, two months to reach Morocco and be overwhelmed by the Other. How many times I hit the road since. How many fears and insecurities I managed to conquer through the learning process of the best university, the Road, since that summer when I was trying to set free from the corporate future I might have been heading towards. I was a student of the science of money then, when I first smoked hash with uncle Ali in the village in Rif mountains, against the warnings of Lonely Planet guide. That was probably only one of many choices, or I start to believe, no choice at all but a gift, one of many gifts and guidance that helped me to come back now, again on the ferry from Algeciras, with a different mindset, with prime companions, coming to look back in the past and into myself, and to eat sardines and grapes in the villages of Ketama for the third time. Soon.

 

***

 

Ponownie pozostawiam za sobą ziemie nadmiaru i grubych brzuchów i wyruszam w mityczne krainy ucieczki, nie wiedząc do końca ( to w końcu zrozumiałem ) co tam zastanę , ścigając sny i wspomnienia, śladami pierwszej wyprawy przez mój kontynent, pierwszego zastrzyku egzotyki i tej zmieniającej świadomość substancji jaką jest zmiana i ruch, poprzez świat poza murami fortecy Europa. Ile lat mineło od tamtego lata, od autostopowej przeprawy – inicjacji, trzy tysiące kilometrów w jedną stronę, bębny na ulicach Francji i Hiszpanii, rzeźbienie w piasku plaż bogatych ludzi, za bogatych ludzi pieniądze, spanie w tipi hipisów i schroniskach bezdomnych, dwa miesiące przygody aby dotrzeć do Maroka i być pochłonietym przez Inność. Ile razy pakowałem już plecak od tego czasu? Ile obaw i niepewności pokonałem na kolejnych szczeblach najlepszego uniwersytetu, Drogi, od tego lata kiedy zacząłem wyzwalać się z korporacyjnej przyszłości w jaką nieopatrznie zaplątałem się z młodzieńczej głupoty. Byłem studentem pieniądza, wtedy , gdy pierwszy raz paliłem haszysz z wujkiem Alim w jego ciemnym pokoju w małej wiosce w górach Rif, wbrew ostrzeżeniom przewodników Lonely Planet. To była prawdopodobnie jedna z wielu decyzji, a może, jak zaczynam wierzyć, nie żadna decyzja, ale dar, jeden z wielu darów i wskazówek które doprowadziły mnie tu gdzie jestem teraz, znów na pokładzie promu z Algeciras, z innym stanem głowy, z pierwszorzędnymi towarzyszami podróży, aby spoglądać w przeszłość i w głąb siebie, jeść grillowane sardynki i winogrona w wioskach Ketamy, po raz trzeci. Wkrótce.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

That interesting feeling, when diving into world of other concerns, perhaps without understanding, with lots of understanding hidden in the realms of intuition, embracing ignorance, resting from analitical thinking,  rational perception, not questioning the reasons. Just being, watching, photographing. Enjoying the sheer existence of other path, the diversity of the world. Perhaps escapism, but escapism into reality, just an alternative one.

 

***

 

Przyjemne i dziwne uczucie nurkowania w świat innych problemów, innego życia i działania ( albo niedziałania ), bez prób zrozumienia wszystkiego, ze zrozumieniem ukrytym gdzieś w królestwie intuicji, ciesząc się ignorancją, odpoczywając o analitycznego myślenia,  racjonalnego postrzegania, bez zadawania pytań o powody. Po prostu towarzyszenie, obserwowanie, fotografowanie. Radość z samego istnienia innej ścieżki, ze złożoności i bogactwa form tego świata. Być może ucieczka, ale ucieczka w rzeczywistość, tyle że alternatywną.

 

 

 

But then again… / Z drugiej strony…

 

 

 

 

 

10 April 2010. Rishikesh, India. Some Polish travellers living now in UK are on holidays in Asia. Lazy morning, another milkshake in Nepalese cafe on the banks of Ganges. Message comes to their mobile phone. Is it a joke? Then another. Internet is checked. Interesting.

 

- Do you know , our president and whole bunch of other politicians just crashed in Russia. Probably no one survived.

- Really ? – indifference of our Jewish/ Swiss / American / whatever companions spread over the couches and sofas is surprising. Or maybe not.

- Probably Russians will be accused now, this can lead to interesting or perhaps scary outcome. Like war. Strange to think about in this shanti place…

- Yeah?

 

OK. So we continue mourning on our own. Or maybe not. We are generation that trusts no one, respects no one, been betrayed, been manipulated. Why should we worry about them more than illegal migrants that sunk on their way to happiness in Europe?

This is optimistic. This is symbol of how far Europe reached. I think about Hutu and Tutsi and what happened after their president’s plane crashed.

 

***

 

1o kwietnia 2010. Rishikesh, Indie. Kilku Polaków z Wielkiej Brytanii włóczących się po Azji dostaje smsa. Czytają go przy porannej kawce i dżoincie w nepalskiej knajpce na brzegu Gangesu. Za chwile nadchodzą następne. Sprawdzamy internet. Ciekawe wieści.

 

- Wiecie, nasz prezydent i cała masa innych polityków właśnie rozbiła się samolotem w Rosji. Najprawdopodobniej nikt nie przeżył

- Serio? – obojętność naszych żydowskich / szwajcarskich / amerykańskich / jakiś tam towarzyszy z sąsiednich kanap i poduszek jest zaskakująca. A może nie.

- Pewno oskarżać się będzie teraz Rosjan. Mogą się zdarzyć niedługo dziwne a może straszne rzeczy. Jak wojna. Dziwnie o tym myśleć w tym spokojnym miejscu.

- Aha…

 

W porządku , będziemy się umartwiać sami. Bez nieczułych cudzoziemców. A może nie będziemy. Jesteśmy pokoleniem które nie ma powodu ufać politykom, szanować ich, byliśmy nieraz zdradzeni, oszukani, manipulowani, wyruchani. Dlaczego mamy przejmować się nimi bardziej niż uchodźcami tonącymi w morzu Śródziemnym w drodze do europejskiego szczęścia.

Na stronie Gazety Wyborczej czytam : Statek imigrantów dryfował 16 dni. W rezultacie 61 osoby zmarły z braku jedzenia i wody. Potem komentarze pod artykułem :

“I PRAWIDLOWO ICH MIEJSCE JEST W AFRYCE NIE W EUROPIE. EUROPA TO NIE SMIETNIK SWIATA. NASTEPNI ZASTANOWIA SIE LEPIEJ ZANIM WSIADA W STARA SKORUPE.”

“I bardzo dobrze, o 61 ciapciaków mniej, zostało jeszcze ich 2 miliardy”

“nalezy te łódki zatapiać i transmitować to w TV a Afryce

 inaczej brudni zapełnia całą Europę”

“Poszli do Allaha, powinni się cieszyć, tam wprawdzie są tylko dziewice, a nie zasiłiki, jak w Europie, ale to ponoć fajna sprawa..”

 

 

 

 

 

 

 

 

All images were shot on 10.04.2010  /  Wszystkie zdjęcia pokazują dzień 10 kwietnia 2010.

 

 

 

Tourism / Turystyka

March 24th, 2012

 

 

One of many strange trips. / Jedna z wielu dziwnych eskapad.

 

 

 

 

On the road again / Czas w drogę

November 30th, 2011

I am off to Pakistan, India and Bangladesh. Hope for baraka and if any change, for better. / Czas w drogę. Tym razem Pakistan, Indie i Bangladesz.

 

 

Zakho, non descript border market town. / Zakho, graniczne miasto – targowisko.

 

 

Duhok, capital of province. Some people, some buildings. I think I ve seen that before somewhere. / Duhok, kawałek dalej na południe, miasto, ludzie, budynki. Kolejne z tysięcy podobnych mu, w Iraku, Indiach, Gwatemali.

 

Proudly powered by WordPress. Theme developed with WordPress Theme Generator.
Copyright © światosław / tales from the world. All rights reserved.