światosław / tales from the world

Archive for:

Uncategorized

Ashura in Lahore

February 6th, 2012

 

Meanwhile, across Indian subcontinent, far away from naked sadhus smoking their chillums, a religious festival takes more bloody form. In Lahore, Pakistan, Ashura mood is tense, in anticipation of bomb attack. That day is often marked by sectarian violence. News just came from Kabul where a suicide attack killed 63 people and critically wounded 160 gathered at a shrine for Ashura observation. In Pakistan too every year something happens. Will it be here, or Karachi perhaps? Bloody roulette, bloody backs, bloody shirts. Ashura for the Shia is a day of mourning of death of grandson of Muhammad, Husayn ibn Ali, who was killed in battle of Karbala, 680 AD. Unfortunately, every year there are fresh victims to mourn.

 

Obchody święta Ashura. Lahore, Pakistan, grudzień 2011. Właśnie dotarły wiadomości z Kabulu, w zamachu bombowym na szyitów zgromadzonych aby uczcić ten dzień zginęło ponad 60 osób. Tak jest każdego roku, tutaj w Pakistanie również. Czy tym razem padnie na Lahore, a może Karaczi? Tego dnia szyici opłakują śmierć wnuka proroka, zabitego w bitwie pod Karbalą w 680 roku naszego kalendarza, a 61 roku od hidżry. Ich żal, łzy, krew przelewana w samoumartwieniu są bardzo autentyczne, jak gdyby ktoś zginął wczoraj, nie wieki temu. Ale całkiem możliwe że po tym dniu będą znów kolejne ofiary, kolejne powody do płaczu.

 

 

Once a year on the banks of Hoogly, in Kolkata, near Babu Ghat, hundreds, sometime thousands of sadhus gather before Ganga Sangar mela, very special festival happening where Ganges finally comes into the ocean after its long journey across India. The sadhus congregate first in Kolkata, arriving from all over  the country, and camp for a week, doing what they normally do on such gatherings. Despite what it seems, sadhus’ life is not an easy path, requires abandoning of all possesions, all family and relatives, and from now on hard rock is your pillow. But the fact that gathering like this is happening in the heart of agglomeration populated by several million people surely draws curious spectators. Many of them have neither time nor money to travel to Ganga Sangar, so here they can get taste of mela’s mood.

Raz do roku na brzegach rzeki Hoogly w Kalkucie, tuż przy Babu Ghat, setki a czasem tysiące sadhu gromadzą się przed melą Ganga Sangar, szczególnym religijnym festiwalem jaki odbywa się u ujścia Gangesu do oceanu. Asceci zjeżdżają się najpierw do Kalkuty z całego kraju, pociągami , czasem nawet pieszo, i obozują przez tydzień. Pomimo pozorów lenistwa i hedonizmu życie sadhu to trudna ścieżka, pełna wyrzeczeń, oznacza wyzbycie się dóbr materialnych, rodziny, wielu żądz. To że zgromadzenie ma miejsce w sercu kilkunastomilionowej aglomeracji przyciąga wielu gapiów i lokalnych turystów. Wielu mieszkańców Kalkuty nie ma czasu ani pieniędzy na wyprawę na Ganga Sangar, a tutaj mają szansę posmakowac atmosfery imprezy na trwającym tydzień biforku.

 

Something to write home about. India, especially big cities, is in transition into modern society that sometimes starts to see its own traditions as tourist attraction, curiosity, without understanding of hidden meaning, without even trying. Welcome to the world of “look what amused me today”. But sadhus play along, hoping for small donation or just enjoying being in the centre of attention.

Zwiedzając obozowisko sadhu. Indie są w trakcie przemiany w nowoczesne społeczeństwo które zaczyna, zwłaszcza jego część z wielkich miast, postrzegać niektóre własne tradycje jak atrakcje turystyczną, rodzaj ciekawostki, bez zrozumienia ich znaczenia. Świat z telewizora czy internetu i gołe dziadki wysmarowane popiołem zlewają sie w jedną rozrywkę kolorującą cieżkie codzienne życie. A sadhu sami dobrze bawią się w takiej roli, w centrum uwagi, w kraju miliarda ludzi jest to stan rzadki i często bardzo pożądany.

 

No experience is complete without documenting it , at least in mobile phone. / Żadne doświadczenie we współczesnym świecie nie jest kompletne bez fotograficznej rejestracji.

 

There is sometimes free snack and drink from organizers, another reason to enjoy afternoon at the banks of the river. / Dodatkową atrakcją przyciągającą pielgrzymów jest darmowy poczęstunek.

 

Sadhus are hospitable crowd. Chai without milk, no that can not be, wait a bit, we re gonna get milk ! / Sadhu , bardzo gościnni, na pewno zadbają aby niczego gościom nie zabrakło, zwłaszcza mleka do herbaty.

 

This is event a whole family can enjoy / Wizyta na Babu Ghat to atrakcja dla całej rodziny.

 

There are sports activities in the program. / Jest też program sportowy

 

And of course free herbal products testing. / Jak również darmowe testowanie produktów ziołowych.

 

 

Dagda, ale Kino !

February 6th, 2012

 

 

 

Wiedziałem,że jesteśmy mało grzecznymi chłopcami, ale nominacja na chuliganów miesiąca miło połechtała nasze ambicje, no zwłaszcza Luga, który podskakiwał wesoło na uroczystości ukazując wszystkim w półobrocie agresywne ogamy jakie wyrysowałem mu na boku jego dresu. Był tego dnia niezmiernie ekstrawertyczny, zwłaszcza obściskując prezenterkę, tego jak to jest, “Młodzieżowego Pojazdu Opancerzonego kol. Andrzeja “, nie bacząc na to że nie wypada takich rzeczy czynić nie mając na sobie nic poza dresem i torquesem/a nagi tors błyszczy mu w świetle jupiterów, kolega Lug to najlepsze ciało w kraju/

Cóż , taki jest Lug, nie jak powściągliwy Dermot, który nie chciał wcale przyjąć przechodzonego orderu chuligana, bo musieliśmy w tym celu jechać do ośrodka propagandy w stolicy, której , jak mawiał szarańcza i zgniła danina z pyr, a nie respekt się należy, i zaszczycanie naszą obecnością i głupie się uśmiechanie do kamer. Spokojnie, Dermot, powiedziałem, obiecuję ci że 1. nie będziemy się uśmiechać, no może poza Lugiem 2. Dagda zabierze ze sobą swe dzikie wieprze, aby a) trzymać tambylców na dystans b) wyniuchać z ich pomocą plantacje grzybowe c) stylowo wyróżniać się z tłumu szaraczków. Fason, to właśnie lubił Dermot, więc pojechał. Jaki był zatem plon naszej wizyty? Nie uśmiechaliśmy się, poza Lugiem. Sialiśmy respekt i promieniowaliśmy fasonem. Dostaliśmy luzackie ordery w białoczarną kratkę. Nie znaleźliśmy nawet marnej uprawy pleśni ściennej. Ale za to weszliśmy w taką bramę, żesz ty, platynowy widelec temu kto był tam przed nami, Dagda zacznie opowieść, więc sza.

Jadłem wtedy pikantnego kurczaka z baranim nadzieniem, z właściwym sobie nonkonformizmem, bo operatorzy żelaznych kamer sugerowali rozpaczliwymi gestami że to nie pasuje do konwencji programu. Nie mogłem jednak nie jeść, przecież nie chcemy agresji, ale jak się okazało uczucie które we mnie narastało nie było agresją, ani pożądaniem, mimo, że te panienki od makijażu, hm, a te częstujące żabami, a te z chórków, hm, w zasadzie wszystkie mnie interesowały, ale byliśmy w celach zawodowych, więc może to było też trochę pożądania, ale głównie - jarmarczność - dawno nie odczuwana tak intensywnie , co potwierdzili później kompani, nawet tandeciarz Lug. Jarmarczność to uczucie dla naszej szajki szczególne, mistyczne, o wpływie prawie boskim, nieporównywalnym z niczym, zapomnijcie pleśń czy magiczne kartofle, jarmarczność w odpowiedniej sytuacji otworzyć może bramy kiedy indziej szczelnie zawarte. Jarmarczność daje nam kopa do życia, winduje nas wysoko. Składa się z wielu bodźców, narasta stopniowo, jej lekki posmak czuć na Wieżowych potańcówkach, nieco inna wersja działa na nas na Wielkim Targowisku Koło Stadionu za MegaKinem. Dermot utrzymuje, że czuje ją czytając biuletyny murgrafa CiasteczkoLeibnitza i oglądając telewizję vivaeinz. Jest w szerokich spodniach, obcisłych bluzeczkach, czarnych i białych klawiszach, moherowych beretach, hełmach z żółwi, ulotkach o jedności, była w spalonej Jamie, swoiście pojmują ją trolle znad Warty, inaczej ci błazeńscy abolicjoniści, powietrze aż drży od niej gdy przez hutnicze dzielnice zwolenników bigbitu maszerują wielokolorowe pochody Zjednoczonego Kościoła Czcicieli Marylin Manson i Brit Nay Spears.

Gdy jednak staliśmy tam, w przybytku propagandy, z orderami chuligana, wobec ton żelu, plastiku, szminki, kłamstwa, uśmiechu, luster, kopii kopii, wypchanych biustonoszy, spermy i coca-coli, odrzucenia, oderwania, nudy tego całego >tak musi być nic się nie da zrobić<, to poczuliśmy jarmarczność w całej jej krasie, jarmarczność która w swej przeintensywnej pustce i smutku pozwoliła nam ujrzeć jedno z piękniejszych wejść, tam gdzie wyprawiamy się najchętniej, do lepszego ze światów, dostępnego tylko /lub prawie tylko/ tym którzy znają kontrast między uczuciem jakim jest jarmarczność a widokiem bezlistnych koron drzew w jesiennej rdzawo oświetlonej mgle na zboczach góry Cytadelnej - prawda, Dermot? ( > wyprawa Dermota )

 

Tak - Dermot rozniecił ogień w tlącym się już ledwie śmietniku.

Stanęliśmy przed ładną, odrapaną kamienicą która mieściła bi-Kino. Tak stało na blaszanym szyldzie, a runy pod nim mówiły że wyświetlany obecnie w obu salach spektakl zwie się Pancernik Potiomkin. Nad nami wielokrotnie przebudowywana katedra rzucająca cień mimo i tak czarnej nocy, przed nami pokryte pajęczynami, naturalnie skrzypiące drzwi i kasjer o sumiastym wąsie mówiący językiem przybyszy zza Wschodniej Marchii, i żarówka migocząca nad nim i brudne okienko pod którym przesuwał bileciki i marmurowy automat na szczycie wijących się ponad budą kasjera schodów. Pierwszy pokonał je Lug, za nim ja i reszta. Odczułem , nie wiem dlaczego, że automat pokryty jest, zwłaszcza w misternych żłobieniach bardzo złą pleśnią, ale mogło to być złudzenie. w każdym razie Ogma pomógł przeczytać inskrypcję nad wlotem na monety.

>naści Popkornu, a wasza rozrywka nadludzko chwacka budiot< 
    zrozumieliśmy zatem, że jest to automat z Popkornem

>zrzuta towarzysze, na megasajz, w końcu kino bez popkornu to jak wesele bez brańców i miodowych tabletek.< rzucił Dermot, nie bez racji.

na tablicy rozdzielczej wybraliśmy mój ulubiony wariant : Kocioł Bez Dna. Teraz nastąpiła konwersacja z dwuosobowym przedzieraczem biletów przed jedną z sal, w której, jak oczekiwaliśmy miano wyświetlać nasz film.

>dobry wieczór nazywam się Natasza, jaka ładna świnka -powiedział czochrając jedną z mych przybocznych ładnych świnek >dobry wieczór nazywam się Misza, nie wejdziecie z tymi zwierzakami< też powiedział, a moja świnia odgryzła mu łeb.

 

wtedy minęła nas para , młodzian w kożuszku i młodzianka w płaszczyku.

 

do filmu pozostało - więc pojedliśmy popkornu był dość dziwny w smaku no ale nie żeby aż tak. 
    Bo jak wleźliśmy na salę, to się okazało że wszyscy śpią.


    ***

to ja byłam młodzianką w płaszczyku. szliśmy sobie z lancelotem na coś w rodzaju randki, podobno miał to być niezły film. minęliśmy grupę jakiś obdartusów obżerających się popkornem - my nie znosimy popkornkultury - i rozsiedliśmy się w wiklinowym fotelu, nasz model był naturalnie dwuosobowy - czekając na start. czekanie umilała nam trupa wesoło podskakujących karłów w zielonych cylindrach i takich że kubraczkach .miłe było także wino jabłkowe, miły był wyjątkowo lancelot. siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, nie dało się więc ukryć że nie mamy popkornu co wytknął nam oskarżycielsko jeden z zielonych. powiedziałam idź mi w pyry, ale on mimo to uśmiechnął się i z kapelusza wyciągnął woreczek z białym świństwem, niestety o moim ulubionym jarzębinowym smaku, mówiąc może jednak piękna panienko na koszt korporacji. nie powinnam była tego czynić. zaczęła się kronika filmowa. zmiarkowałam, że coś jest nie tak, bo karły nagle zerwały się do ucieczki, jakby zapadając pod ziemię, i w tym samym momencie na salę wtoczyli się ci chuligani - jeden w cylindrze, drugi półnagi , w dresie, trzeci straszny grubas z dwoma wieprzami, oraz rudzielec o mętnym spojrzeniu. wtedy włączył się film.

>nie, wszyscy nie spali, ta dziewka patrzała się jeszcze na mnie , zanim tak jej łeb do tył nie odpadł >skorygował Lug.< a reszta to też, hm ,raczej wiła się jakby się najedli robaków, a z ust szła im piana. No i mówię, że widziałem tyłek leprechauna, jak go wciągali w okienko operatora. Było nie było, utorowałem se drogę do fotela, takoż zrobili i inni. Niech se śpią psubraty - rzekłem do Dermota, a ten splunął do cylindra, zabełtał, i odparł, że wietrzy podstęp. Takoż i było. Bo ledwieśmy przyjęli nasze tradycyjne kinowe pozycje, to szlag mnie chybił o parę rzędów, gdy na ekranie ujrzałem ów napis - zaraz, miał być Pancernik Potiomkin - a przede mną tą przebiegłą facjatę z pejsami i żadzą złota w oczach - poznam was wszędzie od kiedy McClusky wykręcił mi z rydwanu złote kołpaki - i ten pokurcz sięgnął ku mej szlachetnej osobie chciwą ręką myśląc że śpię. Obyś mieszkał na Ratajach - zgrzytnąłem i dałem mu z bani. i w tym momencie popkorn chyba w końcu zadziałał na tak mocarnych podróżników jakimi byliśmy, bo okazało się że jestem plakatem filmowym, ze ściany tej halli patrzącym na dynamiczną skądinąd scenkę dawania przeze mnie w banię zielonemu leprechaunowi. Widownia nie spała, wręcz przeciwnie, rewolucyjnymi okrzykami komentowała to co działo się na pokładzie zrewoltowanego pancernika, co jednak nie dawało mi spokoju, o ile plakat może mieć takie wątpliwości, to że spektaklem na ekranie była ewidentnie Kasablanka, ponadto oznaczona w rogu ekranu nader nienawistnym logo.

    ***

> moja świnia zwietrzyła przejście pierwsza, bo zjeżyła się jej szczecina na lewo, czego zwykle nie czyni. Wtedy prawdopodobnie nastąpiło rozbicie jedności miejsca i akcji dla całej naszej szajki, bo ja na ten skromny przykład poczułem z jednej strony ogromną ochotę pochrumkania i odbycia kopulacji z ulubienicą mojego pana, spoczywającą po drugiej stronie jego mocarnych nóg - stałem się zatem własną świnią - ze strony zaś drugiej znalazłem się w podwójnym wiklinowym koszu miłości z cieplutką panienką o której wiedziałem że zwie się ginewra, co było o tyle dziwne, iż zwykle nie pamiętałem ich imion. Wokół nas, com zauważył wydobywając głowę z gęstwiny jej włosów wszyscy smarkali w jedwabne chusteczki i nosili dwurzędowe garnitury, a ci co ich nie nosili wkładali sobie fifki z drogimi papierosami w malinowe usta. Zerknąłem wokoło i nie spostrzegłem kompanów, będzie kłopot , tyle jest światów w których mogli wylądować, zachrumkałem, a mój pan podrapał mnie po głowie.

>Dagda, ale kino< zagaił siedzący w koszu obok gbur ze szpiczastym wąsem jak don Pedro, zagaił jednak głosem Ogmy< mój głos, Dagda jest w tym halibucie. Moje ciało leży jednak na fotelu, tam gdzie się znalazło gdy trafiliśmy na tą dekadencką projekcję. Ciało wykonuje właśnie bardzo nieskoordynowane ruchy i nie jest w stanie cisnąć zaklęcia na leprechauna który obrabia je z portfela, podobnie jak czynią to inne z synów wieprza, o przepraszam, nie obraź się, na sali która przeniosła się właśnie do świata w którym dziarsko ogląda rewolucyjną projekcję, podczas gdy w sali bi-Kina do której trafiliśmy na początku pieprzone karły puszczają Kasablankę. Chyba wiem o co tu chodzi, tym bardziej że właśnie obrabiam samego siebie, jako jeden z  zielonych szewców tych czarodziejskich ladacznic. Oni nam chyba dali magicznego Popkornu, ale nie działa na nas tak jak na to pospólstwo, któremu się po prostu zmieniła projekcja z pancernika na… <

>… Kasablankę, tak te typy tu to oglądają, nie, to nie do ciebie ginewro<

> Lug się zawiesił wraz z jednym z nich, daje mu w banię od dziewięciu godzin, jeśli dobrze liczę upływ czasu, i chyba są między światami, ewidentnie się zawiesili<

> to co robimy?<

>nadzieja w Dermocie, zniknął z fotela, , jest najmniej magiczny z nas wszystkich, więc jest szansa ,że na niego Popkorn nie podziałał. <

Wówczas zdałem sobie sprawę, że nici z kopulacji, wstrętna maciora zapatrzyła się w Pancernik Potiomkin. Cóż, przynajmniej jest ginewra.<

   ***

  >mylili się, na mnie Popkorn zadziałał najmocniej, sądzę ,że było to wynikiem silnej interakcji z jarmarcznością i ogólnym zmęczeniem po wielonocnych dyskusjach z Jakubem Puczatkiem czy znaki na niebie i ziemi naprawdę wieszczą powrót okrutnego Koziołaka. Ja twierdziłem że nie, ale Puczatek był zwichrowany psychicznie. No ale gdy po kronice filmowej ujrzałem na ekranie czternastu białych murzynów palących papierosy w zagrodzie Bric bruiden Na’m Bolg, czyli tam gdzie spotykałem się nieraz z czarną wiedźmą na lekcjach przeklinania, to zmarkowałem że czas do ustępu. Zawsze chodzę do ustępu w niepewnych sytuacjach, to swoisty odruch obronny, przeczekuję tam niepewne sytuacje i wracam na przykład na przyjęcie z uśmiechem na ustach i nową anegdotą. Przy wejściu minąłem młodziana w kożuszku i młodziankę w płaszczyku wchodzących do środka. Ku memu zdziwieniu wyjście z halli kinematograficznej nie było sprawą prostą, bo zagradzało je mnóstwo szmat, sukienek z zeszłej dekady, spodni z cekinami, futrzanych dresów i kolczug. Ostatecznie się udało, ale uderzył mnie fakt, że wcale nie planowałem wydostać się ze Starej Szafy w podziemiach baru-restauracji-pubu “Lew Czarownica i Stara Szafa”. Zatem zawróciłem, i udało mi się wejść do ustępu, i byłoby to pozytywne, gdyby nie fakt, że na gazetach toaletowych widniało solarne logo kosmicznie ogromnego Hipermarketu zza rzeki.

Z profilaktycznie nasuniętym cylindrem i ochronnie podciągniętymi wełnianymi skarpetami wyjrzałem na zewnątrz. o grzmocie pioruna - zakląłem z pogańska, bo była tam wyprzedaż tytoniu - ekstremalna, totalna, wybujała i niepohamowana wyprzedaż, a przecież byle obniżka ceny, byle rabat czy sezonowa promocja potrafi przyciągnąć niejednego z leprechaunów, największych w mieście i podgrodziu amatorów przecenionego ziela! Ich barbarzyńska mowa rozbrzmiewała zewsząd, między stoiskami z baranimi głowami, hałdami kalarepy, próbowalnią rowerów i eksperymentalnym działem wyhoduj-se-sam-łan-jęczmienia, kolejki wiły się i skręcały, a gnomy-tragarze w rogowych okularach wynosiły paki szczęśliwych nabywców. Aby wiedzieć o co chodzi postanowiłem udać się po wróżbę do hipermarketowej informacji, stała tam taka ładna, zawalona ulotkami i testerami i choinką bo u nich gwiazdka rozpoczynała się zaraz po Beltane.

 

>Owszem< odpowiedziała zagadkowo gdy zagadnięta> karły miały przypływ gotówki, nasi marketingowi mędrcy wnioskują że zdobyły na kimś sporo bejmów, jeśli zaś chcesz zagadkę tę przystojny młodzieńcze rozwiązać, udaj się na sponsorowaną dyskusje-sympozjum w ringu pod parkingiem.<
Udałem tam się, rzeczywiście był wielki ring, mnogo publiczności,( bo za darmo , zawsze twierdzę że prawdziwe docenianie sztuki mierzy się w złocie i drogocennych bejmach ) ,i szalona dyskusja, jak się zdawało.

>no tak, ale co z bosmanem Politrukiem-Praszczatrukiem< zapytał dramatycznie matros w obcisłej pasiastej podkoszulce wyzierającej znacząco spod konferencyjnej białej marynarki.

>tak, co z nim?< wsparli go pozostali matrosi irracjonalnie przykryci płótnem żaglowym. Wielkie czarne pianino musiało powoli dobierać słowa, żeby przekonać oponentów. Marynarz ten jest wyjątkiem, z pewnością nigdy w życiu nie widział Kasablanki, i to spowodowało że nie pasuje do ogólnie uzasadnionej teorii o tym że marynarze tak naprawdę żądają tylko więcej jedzenia, tytoniu i seksu, a nie zależy im bynajmniej na zmianie status quo, że nie będą kontynuowali rewolty z powodów politycznych ,wbrew instynktowi przeciętnego przedstawiciela niższych warstw społeczeństwa o niezaspokojonych w pełni niższych potrzebach z piramidy Maslowa nakazujących w matrosach konkurencyjnych pancerników szukać zagrożenia dla własnej konsumpcji ograniczonych zasobów żywnościowych i płciowych. Innymi słowy podważyć należy realność dalszego postępowania po przejęciu władzy na Pancerniku, ponieważ naturalne byłoby nie bratanie się z ludnością miejską i innymi matrosami, ale gwałt i rabunek jak również wyskakiwanie na solo o co lepsze sztuki płci przeciwnej. Każdy prawdziwy matros w zawodzie matrosa najbardziej ceni sobie gwałcenie, i perspektywa kariery pirata oraz nieograniczonego gwałcenia odsunęłaby jakiekolwiek próby ideologizacji sytuacji i szukania szans rozprzestrzeniania rewolucji na inne klasy społeczne, których los , zgodnie z hierarchią potrzeb, interesować mógłby matrosa dopiero bo napełnieniu własnego brzucha i dogodzeniu własnym lędźwiom.

>kwestionujecie zatem towarzyszu< do wielkiego czarnego pianina z Kasablanki zwrócił się mały kaprawy okrętowy palacz opium szer.Sobaka< wiarygodność psychologiczną naszej załogi?

>mniej więcej tak bym to ujęło< uśmiechnęło się pianino> także ze względu na warstwę językową, bo nie sądzę by umiejętności formułowania myśli i idei pozwalały na sformułowanie czegoś więcej niż >za burtę z chujem i idziemy się najebać<<

>nie znacie kontekstu historycznego<

>a może jednak pójdziemy się najebać?<
>niestety< westchnęło sprytnie pianino> wasz los kontrolowany jest przez system, którego częścią są zarówno scenarzyści, reżyserzy, Brit Nay Spears, jak i - a może przede wszystkim - wstrętne leprechauny z budki operatorów , które w istocie rządzą kinem, narzucając przy tym morderczą marżę. czy wiecie więc - co robić? <

>a zatem jednak rewolucja?<

>tak, ale w ramach status quo, przejmijmy tylko władzę nad kinem , oraz pieniądze.<

>a gdzie są dupy?< wyrwał się Krawczuk

>tam gdzie władza i pieniądze< zaśmiało się pianino.

>ha, ha< zaśmiałem się za tłumem matrosów wpadając przez przerwaną błonę ekranu do halli kinematograficznej bi-Kina, a zielone karły przerażone przerwały swój niecny proceder obrabiania widzów z bejm i udziałów funduszy powierniczych<

***

 Sytuacja wyglądała tak : Lug przestał być kredowopapierowym plakatem i dał wreszcie z bani swemu oponentowi. Dagda opuścił erotycznoświńską rzeczywistość gubiąc po wsze czasy zawieszone gdzieś między światami ciało lancelota, a skruszona ginewra w płaszczyku poszła do spowiedzi. Ogma pozbierał się do kupy i rzucił takiego fajerbola że wszyscy zamilkli i dali mu czas przeanalizować sytuację, niejako zatrzymani jak wskazówki podziadkowego zegarka Dermota. matrosy, karły, manipulowana widownia. hmm, kto jest prawdziwą ofiarą dzisiejszego wieczoru. a może to nasza szajka chuliganów wprowadzająca swą obecnością chaos do uporządkowanego świata obrabiania jednych przez drugich, wyświetlania Kasablanki zamiast oczekiwanego Pancernika P., tego całego rączka-rączkę , może to podróżnicy śmieciowych rydwanów nie powinni się szwendać między światami, a raczej znaleźć sobie niszę rynkową i otworzyć pub dla zwichrowanych? nikt nic nie wie.

***

>ostatecznie< podsumowuje Ogma> zadecydowało logo które spostrzegliśmy na taśmie Kasablanki, kopia należała do oberburmistrza , musiała chyba pochodzić z osławionej prywatnej filmoteki osobliwości, dewiacji i dekadencji Rady Gorada. To oznaczało ułaskawienie dla karłów, z których pare przyłapaliśmy w budce operatora. Jak sprytnie zauważył Lug , wróg naszego wroga jest naszym wrogiem. Nienawiść nasza do Nich jest większa niźli honor, niźli zemsta, niźli chęć czynienia bałaganu. Nie mogliśmy karać przedsiębiorczych ananasów - zwłaszcza że okazało się że większość leprechaunów studiuje na rastafariańskim uniwersytecie, a więc bi-Kino było czymś w rodzaju dekaeefu, a na dekaeef, jak na matkę ręki podnieść nie wolno. i okradli Radę Gorada, order im za to. w zasadzie, damy im wszystkie ordery, szepnął mi Dermot, zasłużyli. byli trochę nieufni, ale się ucieszyli. jak się okazało, bo byli tak mili że nam pokazali, za projektorem, pod ich stołem z wódką i nagą rusałką z resztkami sushi na brzuchu znajdowała się klatka schodowa prowadząca wprost na tęczową stację Szybkiego Tramwaju. pewnie stąd karły jeździły na wyprzedaż tytoniu..

zatem wszystko dobrze się skończyło, ale tylko według linearnej koncepcji czasu, a my jak wiadomo mieliśmy popsute zegarki

postanowiliśmy uleczyć skołatane nerwy w przystankowej kawiarni, tak więc udaliśmy się tam na parę łyków dynksu, bo było jeszcze trochę czasu do tramwaju odchodzącego w willowe dzielnice.

>przepraszam, czy mają państwo zarezerwowany stolik?< prowokacyjnie zagadnął nas bramkarz

> nie znosimy tych francuskich wymysłów, z drogi chamie, idziemy na kumys<

>hola, czy nie jesteście przypadkiem tą szajką ze Śródmieścia?<

>a czy wyglądamy na poganiaczy z blokowisk? < zirytował się Lug.

>no, proszę trochę tolerancji. czekają już tam na państwa, ze stolicy< zgryźliwie zgrzytnął zębami.

weszliśmy. w słabym świetle tęczowej żarówki bardziej wyczułem niż dostrzegłem zgarbiony kształt. była to niestety halucynacja.

prawdziwy esesman siedział na własnym składanym aryjskim zydlu z IkeI

> dobry wieczór < zachrypiał > przepraszam, jestem trochę przeziębiony. nieco się spóżniliście, czas już wielki. nazywam się von Henczka.< 
    kontynuował 
    >nasza agencja została wynajęta aby przeeskortować pana, panie Dermot< znał więc jego imię > i pańskich kolegów na bardzo miłą uroczystość do stolicy. nasz tramwaj odchodzi niebawem, o ile mgła na to pozwoli. sugerowałbym abyście nabyli smokingi, ordery chuligana będą się na nich nieźle prezentować.<

>zaraz, my już mamy te ordery< oprzytomniał Dagda > galon kumysu poproszę.

>gdzie?< trafnie rzucił von Henczka.( Naprawdę nie ma znaczenia jak się nazywał, ale nadanie bohaterowi imienia ułatwia utożsamienie się z nim.) Czyli nas miał, bo orderów istotnie już się pozbyliśmy.

niemiłą ciszę jaka wtedy zapadła przerwał w końcu von Henczka.

> meine herren, nie czyńcie trudności. jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, w pracy. jak będziecie mili, w tramwaju stawiam wam golonkę<

 

Golden Temple

February 4th, 2012

 

 

 

 

 

dzień któryś tam dobry dzięki opatrzności siedzącej w siódmym niebie i słuchającej Ras Michaela

 

 

patronem wszystkich dobrych i pozytywnych chuliganów jest pan Toots Hibbert, pomyślał Dermot i wszedł do internacjonalistyczno-komunistycznego akademika. Jak wszyscy doskonale wiedzieli akademik powstał po słynnym zjeździe czerwonych studentów, jaki odbył się onegdaj w stolicy. Ponieważ nie wypadało ot tak po prostu wypuścić ich z powrotem żeby im się w głowach nie poprzewracało z nadmiaru wolności, specjalnym milicyjnym tramwajem pod eskortą naszprycowanych enkawudzistów odesłani zostali do naszego goradu. U zaprzężono wszelakich murzynów, arabów, nikaraguańskich odstępców, przyszłych czilijskich poetów, indyjskich mówców do betoniarko-koparko-dźwigów i pozwolono im zbudować ów wspaniały akademik – i po dziś dzień tam mieszkają. Ale mieszka tam też kilku hippisów, Romek co się narkotyzuje jak mało który chuligan ale niestety potem często zasypia, a może fajnie, bo jak się śpi to się zajebiste rzeczy czasem przyśnią, lepsze niż na internecie. Z Romkiem koleguje się pewien szlachecki opowiadacz, brakuje mu tylko wąsów i ma doprawdy pięknie głęboki głos. Mieszkają tam naturalnie tez dwie piękne księżniczki, one się do tego nie przyznają, pewnie chcą żeby wszyscy wierzyli w ich proletariackie pochodzenie, ale istotę rzeczy zdradził Dermotowi wędrowny nalepiacz plakatów w nocnym metrze. Ale jak na księżniczki są dość przystępne, i kultywują wiele pożytecznych i miłych ludowych zwyczajów jak częstowanie na wejściu plackiem, wódką, buziakiem a czasem nawet koreczkami które wcale nie są koreczkami śledziowymi, wyobraźcie sobie.

 

Ha, no i mieszka tam przezabawny czarownik gitarzysta, gra przepiękne alkoholowe riffy co jest sztuką szczególną bo nie ma gitary. Byłby to jednak ciągle jeden z wielu miliardów akademików jakie stoją w naszym goradzie lub w pobliżu, ale wyróżnia się czymś co Dermotowi szczególnie odpowiada, niech powie zresztą sam;

Hanka, ta ci parking ma, że hej. Mój rower cieszy się i prycha na samo słowo Hanka, bo wie że tutaj będzie ciepło, bezpiecznie, sucho, baczne oko wiedźmy ze stróżówki uchroni przed agresją ze strony dresowych trolli. Hanka odznaczona orderem ministerstwa rowerów, złoty pedał, widzę to w bliskiej przyszłości.

Ale co dalej- no więc wszedłem, minąłem stróżówkę, i na schodach wdałem się w palenie ziela skręconego zgrabnie. Była to okazja żeby podzielić się wątpliwościami, bo młodzian w szerokich spodniach był na 70% sympatyczny:

>wiesz ty co. Ostatnio mam wrażenie że siedzi we mnie jakaś obca istota, niczym jakiś alien, rozumiesz, szatan jakowyś. Bo przecież jadam to co zwykle, tłusto, niezdrowo, kebabiki, jogurciki, ostatnio może zjadłem parę sojowych kanapeczek i świerszczyków, ale niewiele –a kupa mi się zmienia. Nie moja konsystencja, nie mój smrodek, zupełnie obcy, nieprzyjemny, jakby jakiś dywersant sobie za mnie trawił. To pogłębia mój kryzys tożsamości<

 

tak sobie gaworzyliśmy

 

wiecie co, pomyślałem że mogą się wam nie spodobać takie wulgarne wynurzenia, nie jesteśmy na odpowiednim poziomie znajomości i bliskości. Najlepiej zrobicie jak nie będziecie czytać tego co napisałem powyżej.

Zacznę jednak od środka. Jak mówi Księga Więzienna Księstwa Szkorbutu ( to dalej niż Dębiec) każdy braniec ma prawo do skrzynki słodkiego wina i buraczanej bagietki na dzień. Taki ich socjalny przeżytek To zaś niechybnie musiało ściągnąć Polaczków.

 

Co, a właściwie co to jest Polaczek? Specyficzny gatunek, niedawno go w większości klasyfikacji wyodrębniono, ale wciąż mało opisany. W pewnych regionach jest go mało, w innych nadmiar. Łowcy go łatwo rozpoznają, po koszulach, po włosach w kolorze kurzu. Trzymają się w kupach, dość luźnych, rozpadają się, łączą, agresję kierują to na zewnątrz to wewnątrz grupy. Oszukują, o w tym są zbliżeni do grupy Czarnych Chuliganów, poziom moralnych zahamowań w tej dziedzinie góra 30 %. Polaczek nienawidzi Władców ale ich wykorzystuje, i robi to otwarcie. Omija legalna drogę, nie przechodzi na zielonym świetle, kradnie cegły, przestawia liczniki, paląc tanie ćmiki z przemytu wesoło słucha kradzionej muzyki. nigdy nie ma nic do oclenia. Nosi niepoprawne wdzianka, używa niepoprawnych wyrazów. Jest zakałą świata Porządku. Jeździ kradzionymi samochodami, bije domowej roboty kijem, na kolacje kradnie od sąsiadów pomidory, bo jak mówi, nie stać go na własne. Zwykle niskiego wzrostu, zwykle na bosaka, głośno się śmieją, mają owłosione stopy, uprawiają małe gospodarstwa albo okradają sąsiednie. Jeżdżą szybko, sikają pod murem.

 

Nade wszystko uwielbiają nic nie robić i na ogół tym właśnie się zajmują, czasem jednak staje się coś niespodziewanego, grupują się wówczas, coś mamroczą, widać że coś szykują, że coś będą robić, i bynajmniej nie będzie to zbieranie funduszy na obozy dla chorych na koklusz.

Plan był prosty, zablokować główną ulicę malutkiego Księstwa Szkorbutu, w czasie gdy odbywa się doroczny marsz Społecznej Równości i głośno wykrzykiwać obelgi pod adresem gwiazd francuskiej piosenki. To powinno wystarczyć aby zmotoryzowane siły milicyjne ujęły – bo zbędnego oporu nie będzie – wszystkich 40 Polaczków i zawiozły ich wprost do komfortowych kazamatów, a tam będzie już czekał przysmak wszystkich ludzi ulicy i emigrantów – słodkie winko o wysokim woltażu. Hej, ale się nie udało.

 

Bo byli też terroryści arabscy i był wysokiej rangi urzędnik kościelny i były święte kule które przebijały milicyjne kamizele. Najpierw trzeba powiedzieć parę słów o Księstwie Szkorbutu. Jest to księstwo bardzo religijne, a dostojnik który nim zarządza jest nominowany zarówno przez zawzięcie cudzoziemskich francuzików z centrali jak i przez kudłate myszy z drugiej strony granicy. Te ostatnie są na ogół podatne na decyzje podjęte przez francuzików, bo cały dzień słuchają kubańskich bitów i piją browce z litrowych kufelków – przepyszne zresztą w upał – i polityka ich nudzi. Tak więc Papa który włada księstwem jest w zasadzie marionetką gogusiów. Księstwo jest małe, wolnocłowe, ergo bogate, sprawiedliwe społecznie spokojne i dość gejowe – trzeba uczciwie stwierdzić że według współczynnika cymeryjskiego jeden Conan dałby radę 25 milicjantom uzbrojonym a 57 nieuzbrojonym. Dlatego też początkujący arabscy terroryści z nowo powstałej Partii Dżihad Za Petrodolary uznali że na inicjację działalności najlepiej się nadaje właśnie Księstwo Szkorbutu i postanowili porwać arcybiskupa, sprzedać go wędrownej sekcie Maorysów za rzadkie totemy, sprzedać je na giełdzie satanistów i za uzyskane pieniądze wybudować 44 minaret meczetu w Szczerej Pustyni. Trzeba wam bowiem wiedzieć że prastara przepowiednia Starca Z Gór głosiła, że kiedy „czterdzieści i cztery minarety na Szczerej Pustyni staną, wówczas dozwolone będzie, aby wizerunki nagich kobiet i wszelakie podniety udziałem prawowiernych się stały”. Oznaczało to że nareszcie odkodowany zostanie Polsat i wspaniałości których istnienie dyskutowano dotąd w haszyszowych barach odsłonią się dla wiernych mężów islamu. Habib Osiłek, przywódca sekty już widział się w roli prowadzącego lokalną wersję >masażu olejkami po gołych piersiach<, i dlatego spieszno mu było do akcji.

 

Wszyscy milicjanci zostali posiekani zakrzywionymi szablami Szwajcarów ( tak dla niepoznaki będziemy nazywać Arabów), a ci którzy przeżyli zostali rozstrzelani, wrzuceni do kwasu, wywleczono im płuca na zewnątrz i nabito na pal ( Habib wyczytał o tej sztuczce w książce o wikingach), rozciągnięto ich wnętrzności na drodze poza rogatkami stolicy, posypano solą pieprzem i gałką muszkatołową, oczy zakonserwowano w spirytusie, żołądki dano na pożarcie dwugłowym tresowanym sępom, włosy spalono, zęby przerobiono na podarki dla Kuszytów, mundury na majtki dla eunuchów z haremu, miasto spalono i wysadzono w powietrze i następnie zaorano przy pomocy ocalałych milicjantów których następnie opluto i zjedzono. Mieszkańców wygnano Gdzie Pieprz Rośnie, gdzie do tej chwili toczą krwawe waśnie etniczne z rdzenną ludnością tej dzielnicy, małymi kibicami siatkówki. Te wszystkie okropne i wcale nie podobające się Jehowie rzeczy uczyniono po części żeby choć trochę rozerwać wybrednego czytelnika, a po drugie żeby dać jasno do zrozumienia że z Partią Dżihad za Petrodolary nie ma żartów. Problem jaki wyniknął z całej tej sytuacji dla Polaczków był taki, że

 

a) nie było mowy już raczej o darmowym winie, wbrew temu co sugerował najbardziej buńczuczny z Polaczków Stefcio o Benzynowych Rękach

b) nie było już od kogo sępić bejmów ani kogo okradać

 

szwajcarzy zniknęli natomiast za horyzontem w swojej karawanie wozów opancerzonych. Ukryci w kabinach swych mocarnych tirów polaczkowie przez CB radio podsumowywali sytuacje. Całe szczęście że poprzedniego dnia ostro pograli w kulki z bułgarskimi prostytutkami i spili ostatni zapas płynów do golenia – to spowodowało że zaspali na akcje budowy barykady na głównej drodze, a w czasie terrorystycznej masakry wycofali się na parking szkoły dla niewidomych. Jak już zostało jednak powiedziane, nie mieli nic więcej do roboty w tym miejscu. Przecież nie będą czekać w nieskończoność na statek z niewolnikami z wysp Parcianych, których przetransportować mieli w tirach dalej, w głąb Kraju Dobrobytu. Tak, trudna sytuacja, Polaczki spalały popka za popkiem i ciężko myślały. Na szczęście łebski Marian miał dostęp do Internetu w swojej kabinie, bo posiadał prawdziwy, żelazny niemiecki komputer pokładowy. Wykorzystywał go w wiadomym celu, jak to kierowca ciężarówki, ale tym razem miał on oddać naszym bohaterom ( mam nadzieje że zżyliście się z nimi na tyle że mogę użyć takiego sformułowania) nieocenione usługi.

Jak wiecie, Internet jest bardzo interesującym wynalazkiem, w którym znaleźć można pożyteczne rzeczy jak przepisy na imperialne portery ze Szwecji albo tysiące gołych piersi, włochatych podbrzuszy i innych takich rzeczy. Ponadto znajdują się tam przewodniki po różnych miejscach, a że miejsce w którym nasi kierowcy się znajdowali przestało im zupełnie odpowiadać, wybrali jedno z takich innych miejsc i do niego weszli. Wchodzenie do Internetu polega na tym, że należy odszukać tzw. Terminal inaczej zwany portalem i po zapłaceniu określonego haraczu mechanikowi albo innemu panu wchodzi się i idzie się tam gdzie się chce. Jak się ma mocarną ciężarówkę, a takimi nasi polo-tirowcy dysponowali, można też wjechać i nie płacić.

 

Ale o tym za chwilę

 

Teraz bowiem przejdziemy na trochę na trzecią osobę. Dermot obudził się z potwornym kacem. Zdziwił się, bo zwykle budził się z luksusowymi kobietami, albo przynajmniej z kobietami. Obudził się na jednej z bardzo tylnych ławek wijowego tramwaju, daleko za pętlą jak udało mu się zauważyć. Tym także się zdziwił, bo ostatnio, od kiedy obejrzał prześliczną historię z Dalekiego Wschodu, starał się sypiać w swojej ekstrawagancko acz zgodnie z zasadami feng shui urządzonej sypialni, ubrany w jedwabną pidżamę, namaszczony wonnymi olejkami, na stoliku obok płatki czarnego lotosu, skóra tygrysa na ścianie, butelka wina z ryżu chłodzi się na śniadanie, ogólnie pysznie. A tu taka niespodzianka, w tramwaju. W dodatku skąd ten kac, przecież od czasu afery z wyborami na rastafariańskim uniwersytecie Dermot postanowił odmawiać wszelkich cięższych używek, co notabene wydało się bardzo podejrzane agentom z biura Nieustannie Śledzącego Jego Poczynania. Kac, stwierdził nasz bohater,był skutkiem zbyt długiego oglądania telewizji. Tak, pomyślał ubijając poranne ziele, zły uzdrowiciel z audycji Ręce które Kaleczą musiał być przyczyną dzisiejszej chandry i bólów żołądka. Jak mawia znajomy lew, jest na to jedno lekarstwo, tylko gdzie jest moja hubka, o, znalazła się, no to startujemy. Kiedy miła woń towarzysząca słodkawym oparom gęstego dymu, puff, puff, wypełniła wiatę przystanku myśli Dermota nieco się rozjaśniły. Poprzez kłęby zaczął zauważać swoją sytuację, zarówno w wymiarze perspektywicznym, w świetle długiej podróży tramwajowej, co wykazała retrospektywa, jak w kontekście kulturowym w jakim się znalazł. Na kontekst ten składały się bagieterie, ohydne typy w melonikach czy też berecikach i wielki napis na neogotyckim budynku >secours populaire<.

 

Zatem jakaś romańska kraina socjalna

 

Kadłub spokojnie skubiącego teraz trawę tramwaju pokrywały dziwne pajęczyny, błoto, zaschnięta piana, resztki kiełbasek i opakowania po szwajcarskim serze i batonikach. Pamięć Dermota stopniowo budowała prawdopodobne wydarzenia, jakie miały miejsce po jego urodzinach trzy tygodnie wcześniej. Musiał trafić na sektę tramwajowych porywaczy i dlatego zamiast ze swoją szajką pojechać linią Południową do rezydencji przy parku trafił do jakiejś wyjątkowo dalekodystansowej linii która nie tylko wywiozła go poza Ogrody, Ogrody Działkowe, Smochy gdzie mieszkają goradowi smolarze, poza Lotnisko Rybackie ale nawet za Złotniki skąd sprowadzano na Wildę wiejskie jaja. Tramwaj jechał i jechał, terkotał, trzeszczał, rzucał, prychał, Dermot spał, majaczył, wił się w uściskach, był otumaniony sokiem z gerber, gdzieś przez dziurę w tramwajowej okiennicy widział jak mijają góry, rzekę po której dryfowały rumuńskie tratwy, przejechali chyba przez wspaniały, majestatycznie czarny most Karola dotąd znany mu tylko z Pana Samochodzika, wokół bary, zagraniczni turyści, czescy piwni esesmani. Potem ciemność, wyłączony fragment z życiorysu, jeszcze tylko zmysł dotyku działa ale i on idzie spać. No i pobudka, i w tej właśnie sytuacji się znaleźliśmy, ekstremalne Zamieście, wiata przystanku, palimy Ziele i z jego pomocą komunikujemy się z przyjaciółmi, czy aby się uda. Prawdziwi przyjaciele to ci co też palą Ziele, odbiór. Tak, na Kroma, wyrwało się pogańskie przekleństwo Dermotowi, Puczatek by tego nie pochwalił, nawiązana łączność, Lug, Ogma, kochani przyjaciele, drodzy chuligani, tak się o mnie martwili, teraz jak tylko będą mogli porwą pierwszą lepszą drezynę, świnie tropiciela i mnie tutaj odnajdą. A ja tymczasem zabiję Pacmana jakąś bagietą z sardynkami i zastanowię się co dalej.

 

moja pierwsza praca czyli dlaczego nie ma wydziału >handel żywym towarem<

 

musicie zatem wiedzieć że czas jest dla nas, żyjących w nieustającej podróży rzeczą mało ważną, nie mówimy najpierw to potem tamto, szybciej bo teraz musi być to. Jest akurat to co Wielki Losujący wyciągnie z maszyny losującej i pokaże w programie dla grających naszym życiem, gdzieś tam, nie wiemy gdzie, może w pałacu Króla Assasynów, Starca Z Gór, a może w niebie u Bozi. Nie zmartwiłem się że moi koledzy nie nadjeżdżali, a minęła minuta, dwie, może trzy, a może trzy dni, a może trzy lata. Jako że byłem już po studiach stwierdziłem że zacznę jakąś pracę, przecież tak nie wypada stale jeść darmowego camemberta, sępić na winko i ubierać się w stare adiki od babci z secours. A co ja umiem robić, zapytałem się dialektycznie odpowiadając „nic”, co dało mi pretekst do zastanawiania się nad kondycją szkolnictwa które mnie wydało. Ale tylko chwileczkę. Bo przecież- co ja lubię robić, ah, tutaj się mogłem uśmiechnąć, lista była długa ale czołówka jednoznaczna. I tak zbudowałem imperium. Małe imperium, ale na początek dobre, potem może je sprzedam i nie będę nic musiał robić. Zaraz, przecież wcześniej też nic nie musiałem…No tak, ale teraz jestem dodatkowo bardziej wpływowy i przybyło mi kilka punktów luksusu.

 

Yeah, przytaknęli słuchacze, powiedz jak to się stało

 

A tak – powiedział gładząc się po brzuchu, a w zasadzie wycierając ręce z tłuszczu smażonego indyka o hawajską koszulę – było to tak

 

Z moich szkolnych lat pamiętałem niewiele. Myślę teraz że to dobrze, ale przedstawię wam moje przedsięwzięcie przy użyciu pewnych mądrych określeń. Aby osiągnąć sukces potrzebny jest talent, praca, tania siła robocza i surowce. Talent miałem już prawdopodobnie od urodzenia, praca, tak, ale za to była tania siła robocza – oczywiście Polaczki, wyobraźcie sobie że mój Anioł Stróż naprowadził mi ich w najwłaściwszym momencie, w zasadzie ta sprawa z wymianą Marokańców na hippisów to był po części ich pomysł, pośrednio w zasadzie. Surowce, oczywiście bzdura, bo działaliśmy w branży usługowej. Hippisi do Maroka degenerować się, Marokańcy do roboty. Przewozi wujek Ali, szyper z Tetuanu na fenickiej galerze. Kaska od jednych i od drugich, i nie tylko. Nieuczesani młodzieńcy finansują łapówki dla urzędasów wystawiających bony mieszkaniowe dla nadjeżdżających właśnie Arabusów i Berberusów. Piękna sprawa, tylko w SocjalDzielnicy do zrobienia. Będziemy to miejsce tak nazywać, im się wydaje że są osobnym miastem, ale tak naprawdę, jak wiele innych w pobliżu to tylko dzielnica naszego poszerzającego się wciąż terytorialnie Gorada. Im bardziej próbuje znaleźć Granice Poznania, tym bardziej przekonuje się, że to niemożliwe, poszerzają się one wraz ze mną, Gorad jest tam gdzie ja jestem, gdzie my jesteśmy. Nie ucieknę od niego, jest częścią mojego życia, stał się więc częścią mojego świata. Z czasem dojdę do przekonania że wszystko jest jedynie jego częścią. My jesteśmy częścią naszego dzieciństwa, naszych przyjaciół, knajp, podwórek, autobusów, kościołów, dziewek, wypitych piw, wybitych szyb, i one idą z nami, tak, nostalgia rządzi światem.

 

SocjalDzielnica, z powodu budowy zwana także Kasztelem Socjalnym otoczona była wielkimi murami, przepaść chyba na 100 metrów, zrzucali tam śmieci i urzędniczą makulaturę, a tramwaj wijowy wjeżdżał przez gustownie zrobioną wyrwę koło baszty Północno-Wschodniej, od strony magistrali N30. W dawnych czasach, niezależnych, waleczno-rycerskich, zwano to miejsce KarkaSon, chyba na cześć potomka jakiegoś woja.

 

Taki właśnie napis zobaczyły Polaczki w Internecie, kiedy sytuacja w księstwie Szkorbutu stała się dla nich nie do zniesienia. I taki napis widniał na ogromnym szyldzie ponad wjazdem do Kasztelu od strony zachodniej poprzez kolejną wyrwę w murze. Z czasem przybywający tam turyści mogli się przekonać ze wyrw takich jest całkiem sporo i że od czasów rycerskiej świetności musiało upłynąć dużo brudnej, pełnej ekskrementów wody w Wiśle.

Zaparkowali, przeciągnęli się, opuścili swoje tiry i rozejrzeli się wokół. Kiedy po tradycyjnym rozpoznaniu terenów i sklepów i tak zwanej Testowej Jumie Szlugów spotkali się w umówionym miejscu na winku, przez chwilę milczeli zadziwieni tym co ujrzeli. Leżeli tak na skwerku pokrytym miękkim kobiercem co dwie godziny perfumowanej trawy i dumali. Jak im się zdało, i co potwierdziło się w ciągu następnych cudnych dni, trafili do raju.

 

Popatrzcie.

Miasto miało dostęp do plaży, piękny złocisty piasek, laseczki w bikini bez biusthalterów, prysznic co dziesięć metrów, policjanci w ślicznych granatowych mundurach. Ciepła woda. Zimne piwo. Mocne winko. Skwierczące bagietki. Międzynarodowe towarzystwo rozłożone na dziesiątkach obszernych skwerków, pod egzotycznymi palmami, na ławeczkach mięciutko wyściełanych aby się społeczeństwo zanadto nie wygniotło. Na noc szerokie mosty z izolacją cieplną, dostępem do prądu, prysznicami, boksami dla psów. Tak, pieski, wiadomo że Polaczki kochają zwierzątka, a tutaj całe ich chmary, pieski małe, duże, włochate, niemieckie i włoskie. Darmowe szczepienia, oczywiście po odpowiednim zaświadczeniu z Secours, darmowe kości wyrzucane z niezliczonych tawern i supermarketów. Właśnie te supermarkety, zero kontroli, nadmiar swawoli. Działy z alkiem zupełnie niefilmowane. Szyneczki, serki, ogóreczki. Wszystko za friko, inaczej mówiąc dwie minuty strachu, albo jak się ma wprawę, na luziku. Dział z owocami gdzie można sobie zważyć dwie brzoskwinki a zapakować dwa kilo. Sery pleśniowe do zjedzenia między półkami. He he, śmiał się Zbychu Mięsożerca, jak se zeżarłem takiego wielkiego kurczaka i popiłem Bud’em o szerokim otworze i odkręcanym kapslu, to poczułem że żyję. Józef ze ściany wschodniej natomiast niezmiernie się ucieszył, poczciwina, jak udało mu się zwędzić słynne angielskie skarpetki marki Bentley z metalowym logo z boku. Poza tym walkmany, t-shirty, majteczki, gumki, bateryjki, kasetki, czekoladki, batoniki, czipsy, rogaliki, sardyneczki. Prawdziwa Wypożyczalnia Artykułów Spożywczych i Nie Tylko, porównywalna jedynie z mitycznymi Halami Dobrobytu z Kosta Brawa w kraju kudłatych myszy.

 

Ale na drzewach wisi tyle smakołyków, winogronka, śliwki, pigwy, jabłuszka, wieczorami na secours dają ciepły obiadek, prysznic, mleczko, kakao, w ciągu dnia też owocki, darmowa gazetka, ubranka od wyboru do koloru z obsługą przemiłych starych bab. Po co włazić do dusznych hal komercji, chyba po dresik Lakosta który się wymieni za zielsko z nieświadomym sytuacji nowo przybyłym turystą, takim jak Dermot

 

Ale o tym za chwilę

>ile można się tak nudzić< spytał Maras, brat Darasa, potwierdzając tym samym słuszność piramidy Masłowa mówiącej o tym że jak się ma już po pachy i szyję bananów, bagietek, bab, i tym podobnych podstawowych potrzeb człowieka zaczyna się dążyć do wyższych celów, w przypadku Polaczków w grę wchodziła tu potrzeba prestiżu, bycia ważniejszym, większym, mocniejszym od reszty poddanych, tak nie bójmy się tego słowa, poddanych, Dermot to potem błyskotliwie wykaże że nie można mieć tyle fajnych rzeczy za nic; no więc lepszym od reszty poddanych SocjalDzielnicy. Stefcio o Benzynowych Rękach, jako herszt, wymyślił coś co na zawsze zmieniło oblicze KarkaSon, więcej, spowodowało coś wydawałoby się niemożliwego, zetknięcie i powiązanie losów Dermota z Polaczkami, z którymi od czasu dyskryminacyjnych ich zachowań w podstawówce nie chciał mieć nic do czynienia. Stefcio bowiem przypomniał sobie że na pace swojej ciężarówki ma spory ładunek bardzo popularnej w kraju kudłatych myszy, gdzie wcześniej byli, używki, tradycyjnie palonej do piwa w litrowych kufelkach. Używka przypominała kolorem i konsystencją kupę zająca, i w działaniu zupełnie nie pasowała Polaczkom, kręciło się po niej w głowie, chciało się im wyrzygać całą jabolową zawartość żołądka, a co najgorsze, zmuszała do jakiś dziwnych myśli, wewnętrznych dialogów, rozchwiania świadomości, innymi słowy wszystkich takich zachowań, które są antytezą bycia Polaczkiem. Leżała więc na pace i więcej jej nie próbowali, zwłaszcza że trochę bali się gniewu zleceniodawców, dla których to przewozili, ogromnych kudłatych szczurów, już nie myszy, dla których transportowali to poprzez Księstwo Szkorbutu jako dodatkową przesyłkę dla szefa z Łazarza. No ale teraz, pomyślał Stefcio, mogą nam nafikać, a że jest to popularne tam, może przyjmie się i tu, stwierdził w rzadkim przypływie myśli przedsiębiorczej. No i przyjęło się, zaraz zobaczycie, a Polaczki stały się magnatami tej używki, nazywanej tu odtąd Polen. Stało się tak, ze ambicje zostały zaspokojone, wzrost nastąpił, rozwój i prosperita generalna. Zadziałało prawo czasu ogłoszone onegdaj przez siwego dziadka w rajskim ogrodzie, że im więcej czasu się na coś poświęci, tym lepsze efekty nadejdą.

 

Jak działał Kasztel Socjalny? Z punktu widzenia Dermota całkiem nieźle, nie do uwierzenia było na przykład,że zupełnie nie należy obawiać się złych kanarów, że chodzą tu taki maleńcy kontrolerzy ubrani w mundurki z szarfami i pagonami krzyczącymi „ to my, personel, nadchodzimy, więc schowaj się, gapowiczu”. I nie było wcale przemocy, tylko grzeczne wypisywanie mandatów których najwięksi kolekcjonerzy ( a zaliczali się do czołówki Polaczkowie, dopóki nie rozkręcili swojego biznesu) mieli na tysiące Franków.

Zupki wydawano codziennie w strategicznych punktach dzielnicy, przeważnie z narożnych dziupli posprejowanych w czarno-białą szachownicę. Do tego owocki, rodzynki, browiec i chipsy w niedzielę. Nikt nie nadużywał, nikt nie brał dokładki której nie zjadłby później i miałaby spleśnieć. Jednym słowem pełna kooperacja społeczna. Oczywiście mówimy o okresie sprzed Wielkiej Wymiany Kulturalnej. Tak, zgodnie z unijną nomenklaturą Polaczki nazwały swój biznes przy legalizacji, przed którą cały czas ostrzegał ich doradca Stary Niemiecki Hippis.

W okresie w którym Wijowy Tramwaj zawił z Dermotem do Kasztelu sprawy Polaczków miały się nieco gorzej. Biznes rozkręcili świetnie, używka z ich ciężarówek znikała jednak jak ziarno ze spółdzielczego spichrza. Miasto wołało jeszcze, więcej, nienasycone tasiemce oblizywały się, pożerały coraz większe porcje socjalnych zupek, aż poruszono ta kwestię na zebraniu przepracowanych kucharek. Sezamowe batoniki, czekoladki, jamajskie kakaowe jajeczka, karmelowe węże i lizaki syntetyczne, wszystko to zwyżkowało na peryferyjnej giełdzie smakołyków, naturalnie ze względu na właściwości używki jaką Polaczki zarzuciły Socjalan ( tak nazwiemy rdzennych mieszkańców Kasztelu aby odróżnić ich od przyszłej fali imigrantów z Brudlandii zwanej inaczej Marokiem.).

 

Apetyty wzrastały, niestety zapasy z Księstwa Szkorbutu nie były nieograniczone. Wręcz przeciwnie, właśnie się skończyły. Dlatego każdego przybysza z zewnątrz Polaczki z wzrastającą niecierpliwością nagabywały. Nagabywały, prosiły, groziły, sępiły, wymuszały, przeszukiwały. Każdy traktowany był jak potencjalne źródło kostki, ale z każdym próbowano innego sposobu, biorąc pod uwagę takie jego parametry jak rozmiar tricepsa i bicepsa, agresywność, strój. Efekty niestety były mizerne. Na Polaczki padł blady strach, nie dlatego bynajmniej że musiałyby wrócić na łono państwowego trawnika bo to jak każde łono było przyjemne, ale ze względu na zobowiązania. Co bardziej życiowo doświadczeni wiedzą że nie można być absolutnym Szefem, zawsze nad tobą jest większy Szef, większy misiu którego łączą cię z tobą jakieś więzy niekoniecznie przyjacielskie. Naiwni pytają czemu większy misiu nie przejmie działalności mniejszego, ale oczywistym jest ze pasożyt nie zabija żywiciela. W naszym wypadku większym misiem była okrutnie groźna mafia Buraczana, pochodząca z dalekich wschodnich rubieży zaratajskich. Nazywana była tak ze względu na monopol w sektorze drogaśnego wina buraczanego, które wraz z luksusowym wydaniem Głosu Lublina drukowanym na liściach tytoniowych i soczystymi, tryskającymi zdrowiem z piersi ciziami z Bieszczad dostarczała owa mafia Polaczkom. Naturalnie za dochody z dystrybucji kupy zająca, jak ją wulgarnie określał Stefcio. Hej, Stefcio o Benzynowych Rękach, ten gieroj nie bał się niczego, ale czuł odpowiedzialność za swoich ludzi. Wiedział ze z Burakami nie ma żartów. Nikt do końca nie wiedział skąd przyszli, ani kiedy, może byli starsi niż świat, narodzeni w krętych korytarzach donieckich kopalni kiedy trawa była zieleńsza a brzoskwinie piszczały gdy się je szczypało. Krążyły plotki ze to właśnie szwadron Buraków wybił śmietankę towarzyską polskiego wojska podczas wojny, strzelając im z bani w tył głowy. Byli to okrutni mężowie, kły czarne a fryzury siwe, zionący wódką i próchnicą, o twarzach pooranych pogrzebaczami, kieszeniach pełnych niedopałków, spodniach kanciastych i butach mokasynowych wykładanych bursztynem. Byli bezwzględni, potrafili zjeść wszystkie kaczki pekińskich kucharzy jako ostrzeżenie, a nawet trochę krewetkowych zup, i ryżu po bolońsku, i marchwi w sosie słodko-kwaśnym i nic a nic nie zapłacić. Tak czy owak niejeden z Polaczków miał motywacje żeby się bać, bzykając cizie na kredyt, pijąc buraczane wino i wiedząc ze kredyt ten nie w durnym PKO a u Buraków jest zaciągnięty. Widzicie jaka desperacja musiała nimi rządzić tego dnia, kiedy własnego bądź co bądź w jakimś stopniu rodaka, Dermota, Stefcio o Benzynowych rękach nagabnął. Nie, kolego, Dermot nie weźmie od ciebie dresiku Lakosta, nie ma dla ciebie kosteczki, nie dzieli ustnika z pospólstwem. Ale być może pomoże ci rozwiązać twoje problemy. Być może decyzja żeby zagadnąć właśnie jego gdy zdezorientowany siedział na przystanku tramwaju była najlepszą w twoim marnym życiu, Stefcio. Najwyraźniej zajebiście zrobiłeś biorąc go jak prosił do secouru na prysznic i lasagne w sosie meksykańskim. Że otworzyłeś się przed jego słuchającymi brudnymi małżowinami usznymi, wyjawiłeś mu problem, jego zaczątki, genezę i pozorną beznadziejność. Że mu zaufałeś, wysłuchałeś odpowiedzi, przyjąłeś radę i nawiązałeś współpracę. Bo Dermot wiedział jak rozwiązać problem, znał odpowiedzi, jego kipiąca energia twórcza i kwalifikacje mogły nareszcie znaleźć miejsce. Z czasem okazało się ze są niepełne, że brakowało mu tego i owego i dlatego żałował ze nie studiował raczej handlu żywym towarem, ale i tak było rewela. Sprawdzał się, awansował w najważniejszej, bo wewnętrznej hierarchii samozadowolenia. Jego pomysły nie obijały się już sfrustrowane o dekiel czaszki ale radośnie fruwały, fikały i sprawdzały się, yes, man, w prawdziwym życiu. Dermot był przecież wyśmienitym podróżnikiem. Znał krainę kudłatych myszy całkiem dobrze, był na jednym z ich słynnych festiwali gdzie zabawa trwała dłużej niż do rana a konopne piwo rozlewało się wszystkimi otworami. Wiedział tedy doskonale skąd myszy zdobywały ulubioną swą używkę, ergo, wiedział jak zaradzić, przynajmniej teoretycznie, niedoborom panującym na rynku Kasztelu. Naturalnie, tak, aby przyniosło to korzyść Polaczkom, pomogło spłacić Buraków i nowe zachcianki, ale tez nie za darmo, nie, w końcu jakoś na nowe hawajskie koszule musi zapracować. Wiedza, panowie, kosztuje, akumulowałem ją długo, a teraz jak dobrze kontrolowany balon, po troszku popuszczam, ale musze mieć profity. Więc ugadali się na podział przyszłych profitów i umówili na przyszły wtorek, a Dermot zasiadł na trawie i niczym Conan myślący o Valerii zadumał się, zasępił, uruchomił wszystkie procesy myślowe jakie potrafił, zgrzytał zębami, obgryzał paznokcie, dłubał w nosie, skubał i kręcił pejsy, drapał się po genitaliach, rękach, wierzchu dłoni, łydkach, przywoływał wszelkie znane mu handlowe teorie i formuły, podręczniki i poradniki, rady Wiedźmy Ple Ple z telewizji i wreszcie, po tygodniu, nic nie jedząc, nic nie pijąc, nie sikając, się nie myjąc wyrzucił z siebie, sam, bez pomocy czyjejkolwiek many, właściwe Rozwiązanie. Było genialne, proste, ale nadzwyczaj mądre. Zadziałało, i to najważniejsze, choć Stefcio słuchając go po raz pierwszy był cynicznie sceptyczny. Kiedy jednak zaczął działać, kiedy ich projekt okazał się sprawnie naoliwioną maszynką robienia bejmów, gmerający w nowych złotych łańcuchach Stefcio nie był już ani trochę sceptyczny.

 

Galera wujka Alego z Tetuanu ledwie miała czas na krótki postój i wymianę wioseł, kursowała prawie nieprzerwanie w jedną stronę wioząc rozczochranych młodzieńców i dredziaste pannice, a w drugą objuczonych tobołkami smagłych wąsaczy z gór Rifu i spoza nich, i ich rodziny, kobiety w chustach, z tatuażami na twarzach i dłoniach, monetami w uszach, malinowymi ustami. Dermot nieraz siedział w portowej knajpie wraz z Lugiem, bo rychło przybył on do Kasztelu ekspresowym tramwajem, i ze Starym Niemieckim Hippisem, nadzorującym prawidłowy przebieg wymiany. Siedzieli na werandzie i obserwowali załadunek i odbijanie od brzegu, i rozmawiali o tym. Z czasem dołączył do nich Fajczarz w Rifu, ważna figura jak można by wnioskować z respektu jakim Chudzi go darzyli. Z rozmów, jakie wtedy prowadzili Dermot wyniósł wiele mądrości i cennych przemyśleń. Wyniósł też niejednego kaca, kufel i tym podobne, ale nie to jest istotą tej opowieści, podobnie jak nie są jej treścią dotychczasowe wprowadzenia, wiodące przed wszystkim do ważnego monologu Starego Niemieckiego Hippisa, uważajcie kiedy nadejdzie, bo będzie zawierał coś w rodzaju przesłania.

 

Dermot patrzał na wyrzutków, jak początkowo ich nazywał, porzucających swoje leże dla nieznanego. Pamiętajcie bowiem, że choć Dermot to przewspaniały podróżnik, podróżnik tamtym okresie krążył głównie po orbicie wokół jądra Gorada, jakby przyciągały go jakieś tajemne siły. W tej portowej knajpie, patrząc na fantazyjne fryzury emigrujących, na ich stroje z łyka, słomy, szmat i gazet, na kolczaste naramienniki, drewniane spinki, kościane wisiorki, roześmiane twarze, narkotyczne oczy, obserwując to wszystko starał się zrozumieć co odpychało ich z Kasztelu Socjalnego, gdzie życie tak łatwe a ser na wyciągniecie ręki. Dlaczego Myszy uciekają, pytanie zadawał sobie, Lugowi, aż wreszcie podzielił się wątpliwościami ze Starym Niemieckim Hippisem, którego aby nie przedłużać nazywać będziemy Starym Hippisem albo po prostu H. Dermot nie był zresztą jedynym który tego nie rozumiał. Haszyszowy Fajczarz, guru chudych, klął na głupotę młodzieńców podążających suche doliny jego ojczyzny i zarazem ich błogosławił, bo na zwolnione miejsca na skłotach i kartonowych osiedlach pod Kasztelem przybywali jego rodacy, całe rodziny żądne lepszego życia w pierwszym świecie. Wiecie dlaczego fakt, że H i Fajczarz, nie mówiąc już o Roznosicielu Idei Dermocie, spotkali się w tej portowej tawernie, dlaczego to było tak ważne. Bo wiedza jest zawsze cząstkowa. Fajczarz wiedział jak jest tam gdzie jadą dekadenci z Karka Son, ale to H wiedział przed czym oni uciekają. Obie strony mogłyby się sobie dziwować i nie rozumieć, a rozmowa pokazała im większą cześć wiedzy niż byłaby dostępna z osobna. To stara prawda, westchnął Dermot, trzeba było wierzyć Geremkowi.

 

- Jedno to czas, powiedział w pewnym momencie H, jak śpiewa Linton Kwesi J, słynny murzyński guru z drugiej strony Kanału, potrzebujemy więcej czasu. Choć pozornie czasu tu jak lodu, aby być pełnoprawnym członkiem społeczności trzeba tu płacić za wszystko czasem, którego nie można pożyczyć w żadnym banku ani dostać na talon, ale którego wszyscy mają tyle samo, jedni troszkę mniej, drudzy trochę więcej. Czas rozrywa nas, bo jest coraz więcej rzeczy na których możemy go wydać, a my nie chcemy mieć tego wyboru. Wrogowie wolnego wyboru, powiedzą o nas, ale nie w tym rzecz – to nie jest wolność, bo tu nie ma najważniejszego wyboru, między koniecznością wybierania a możliwością spokoju umysłu. Zarzucają nas, bombardują podświadomymi nakazami wybierania, czyniąc je atrakcyjnym cielcem, złotym, błyszczącym cielcem wykutym z wielu pustych alternatyw. Ja nie jadę w góry Rif ćmić fajkę, nie, to ułuda, która jest dostępna i tutaj, ale która ma zastąpić wybór. Jest lekarstwem, świetnym lekarstwem, które leczy jednak objawy a nie przyczyny. Przyczyną jest mnogość alternatyw, tysiące, miliony rozwiązań, a ich ilość przyrasta w szalonym tempie, tyle tylko że każde z nich jest innym kostiumem w jaki przybiera się prawdziwą nagość życia.

 

- Niezłe, kurwa, jak z >Pani Domu< – wtrącił rozbawiony Lug

- Wybory i alternatywy sztucznie rozdymają życie, ciągnie się ono jak flaki z olejem, jest długie i pełne zadowolenia. Tyle że gdzieś nad naszym chlewem, jest gospodarz który wrzuca żarcie, dla nas bardzo smaczne, pyszne, mamy do wyboru koryto z takim, i owakim, z żarciem słodkawym słonym, żółtym, fioletowym i czerwonym. Tyle, że my nie wiemy o tym, ze są to odpadki, że do tego, co je się na zewnątrz chlewu ma się jak Sinalco do oryginalnej słodkiej Pepsi Coli pitej w pustynny dzień.

 

- hmm – zamruczeli, Fajczarz ze zrozumieniem, bo pił taką, a pozostali bez, bo nigdy.

 

- Na zewnątrz chlewu zapewne są, nie wiemy tego, bo nigdy tam nie byliśmy, niebezpieczeństwa, psy o trzech szczękach, złośliwe dzieci dźgające szpadami, zapadnie, pajęczyny, faszyści. Samo zło, rozumiecie, ale tez jest coś dla czego warto się wyrwać, jakaś tęcza, no nie wiem dokładnie co. Ale najważniejsze jest to że nie wiem, nie chcę robić czegoś co znam, sprawdzać coś, o czym wiem, chcę powiedzieć sobie na łożu śmierci że byłem swoim własnym odkrywca, że odkryłem cos dla siebie, nawet jeżeli przed mną odkryto to po tysiąckroć. Na zewnątrz jest wielka zmiana, jest Wielkie Ryzyko. Nasz świat nauczył nas bać się tego słowa, nauczył nas negatywnego znaczenia, kiedy mówimy Ryzyko boimy się, drżymy a czasem sramy w gacie. Ale przecież to dobre słowo, pieszczące włosy przenikające duszę dobrym zimnem, jak wiatr w upał, zanim jeszcze napiliśmy się tej Pepsi. Czujemy się z nim dobrze, a raczej czulibyśmy gdybyśmy spróbowali. Nie wiem na pewno, tak sądzę. Ale musimy spróbować, a wy spróbujcie zrozumieć dlaczego to robimy.

Bardzo mądry człowiek, znamy go tylko ze strzępków obrazu, ulotne wspomnienie, jak pali sudańskiego papierosa i popija z bukłaka z wielbłądziej skóry, sługa Mohamada Farrah Aidida, powiedział cos ważnego.

Rzekł > wy, na Zachodzie, prowadzicie długie, pozbawione przygód życie i choć z pewnością temu zaprzeczycie, świadczy o was fakt, ze nie bylibyście skłonni go nawet bronić, nawet gdybyście potrafili <

 

Czy coś podobnego.

 

Jeśli gnijąc w wygodnych fotelach naszego chlewu, naszej klatki uważamy ze coś zyskaliśmy i jest nam w jakimś sensie lepiej, to musimy pogodzić się z faktem że cos straciliśmy. My mamy nadzieję że nie bezpowrotnie i mamy nadzieję to cos odnaleźć. Dla wielu nie jest to na tyle ważna strata, większość nawet jej nie zauważa, i dlatego pozostanie tutaj siorbiąc darmowe zupki i płacąc swoim czasem za wygody, albo unicestwiając się kiedy okaże się ze te wygody nie wypełnią pustki. Dla nas nie wypełni jej prorok Puchatek i jego nowo odnaleziona wiara, nie wypełnią jej pielgrzymki, nawet ziele, nie wypełni telewizor, pralka, gumowa lalka, posada, dobra rada, sen przez 12 godzin, obserwowanie innych niewolników ich klatkach. Aby poczuć ze żyjemy musimy dać się wytarmosić ryzyku, zrobić coś od tyłu, spróbować inaczej, pozornie bezsensownie, popłynąć w druga stronę galerą Alego z Tetuanu. Robimy to też dlatego żeby zrobić miejsce dla innych, wszyscy nie mogą iść w tym samym kierunku, bo nie starczy miejsca. Przecież to chyba rozsądne, nie nazywajcie więc nas więcej głupcami, bo jesteśmy jak mieszkańcy jasnej strony Księżyca, żądni zobaczyć jak wygląda ta druga, pozornie gorsza, ciemna. Mnie pociąga osobiście brud, nieczystość, chaos, nieprzewidywalność, dziura w asfalcie, wszystko to czym nakarmi nas z pewnością Matka Ryzyko. Wiemy że jest nieprzewidywalna, jedyną rzeczą którą naprawdę możemy od niej oczekiwać jest właśnie zaskoczenie. I ja, mimo że jestem stary i wiele lat w klatce spokoju przeżyłem, na to idę. Odrzucam, być może za późno wybory, albo inaczej, odrzucam tyranię wyborów i przekonanie że jest to jedyna droga i zdaję się na kołysanie przeznaczenia, na dryfowanie podczas którego zdarzy się niejeden sztorm, i któryś z kolei mnie zatopi, ale bulgot kiedy będę tonąć będzie z pewnością przyjemniejszy od charczenie na ciepłym łóżku, charczenia które można przewidzieć, które profesjonalni lekarze odsuną w czasie, bo prosiłbym ich o to, jak wszyscy mieszkańcy klatki żądający więcej, więcej.

Nasze rachunki z życiem, jak przeczytałem w biuletynie geograficznym, określa ponoć równanie. Musimy dbać o jego najkorzystniejszy dla nas układ. W liczniku jest to co mamy, w mianowniku to co chcemy mieć. Jeśli chcemy długiego życia, aby równanie było w równowadze musimy walczyć, cała naszą energię poświęcić na walkę z dryfowaniem znoszącym nas do otchłani, byle dalej w stronę spokojnego brzegu, na którym, w razie powodzenia spędzimy spokojną i dostatnią starość, a może i wiek dojrzały, jeżdżąc plażowym wozem i pijąc drinki.

 

Tu Fajczarz wyraźnie się rozmarzył.

- Jednak będziemy wówczas zmęczeni – ciągnął H – bo walczyliśmy ze światem żeby przezwyciężyć Dryf. Jeżeli poddamy się mu, jeżeli ograniczymy nasze żądania wobec mianownika, wobec tego co i ile chcemy mieć, to zawędrujemy prędzej czy później do otchłani, nieraz po drodze zaleje nas nieprzyjemna, śmierdząca fala, ale kto wie o jakie lądy zahaczymy. Na pewno nie dotrzemy do złocistej, stetryczałej Plaży Drinków. Ale kto, jak nie dzieci ryzyka może odkryć nowe, jeszcze nie odkryte plaże. A nuż, naiwnie powiem, lepsze?

 

- Ale masz gadkę, napij się waść Fortunki, bo ci musiało zaschnąć a gardziołku po takim gadanku. – Lug jak zwykle był towarzyski i ekstrawertyczny, i jak zwykle nie starał się zrozumieć ważkiego messedżu Hippisa. Dermot siedział zamyślony, naturalnie, tego wymaga konwencja opowiadania, żeby słowa mądrej osoby, archetypu Yody, wpłynęły na głównego bohatera, i jak później zobaczymy, jego dalsze postępowanie. Fajczarz natomiast odcharknął i powiedział.

- Zupełnie cię popieram człowieku. Gdybym był jednym z was, pojechałbym z wami. Ale w moim wypadku to bez sensu, bo właśnie stamtąd przypłynąłem,. Wy macie racje i ja mam rację, bo nasze drogi biegną w przeciwnym kierunku. Gdybyśmy nie ruszyli z miejsca nigdy byśmy się nie poznali, i dlatego było warto, i dlatego nie warto rezygnować i trzeba iść dalej. Zmiana jest wartością tylko, że my i wy inne rzeczy zmieniamy, z innego punktu wyjścia wychodzimy. W naszym języku, to co dla ciebie jest dobrą Matką Ryzyko, u nas to surowy ojciec Niepewność. Twoja klatka dla nas wygodnym posłaniem. Mi potrzeba właśnie zupek i telewizorka i czystych trawników. Żałujmy jedynie oboje, że tak późno rozpoczęliśmy naszą podróż. Czy też nasze podróże.

 

- Racja. Nabijemy Fajeczkę? – uśmiechnął się H.

- Nie – z bezzębnym uśmiechem odparł Fajczarz – przyjechałem tu dla waszego alkoholu. Dermot, zawołaj no któregoś z Polaczków, słyszałem, że zgromadzili przednie wino buraczane.

- Polaczki niczego nie gromadzą, żyją chwilą, czasem myślę sobie ze są w duszy czarni. – odparłem wówczas Fajczarzowi – Ale spytam, może nie zdążyli wypić ostatniej partii, a mi przecież nie odmówią.

I tak robiliśmy nasze imperium, realizując program Wielkiej Wymiany. Przekupując urzędników, wysyłając transporty w obie strony. Wymiana ta miała sensowniejsze korzenie i podstawę niż zrazu myślałem, nie tylko dawała zadowolenie i szczęście obu jej stronom, ale dawała dużo do myślenia mi. I miała zmienić moje życie, gdy już się tak dobrze, na maksa dogłębnie zastanowiłem nad słowami H, przerobiłem je z każdej strony i wreszcie dałem je do oceny naszemu mędrcowi, Ogmie, co został w Fiksater Proti Poti. Powiedział mi, że mądrość z naszej Podziemnej Biblioteki i mądrość życiowa to w gruncie rzeczy to samo, on jednak, mimo że mnie lubi i w ogóle, nie będzie mi towarzyszył, bo zbyt jest sentymentalny. A gdzie miał mi towarzyszyć, o tym moje dzieci, następnym razem.

Proudly powered by WordPress. Theme developed with WordPress Theme Generator.
Copyright © światosław / tales from the world. All rights reserved.