światosław / tales from the world

Posts tagged:

fikcja

Cesarz Pije Piwo Z Manioku

March 21st, 2012

 

 

 

 

Na początku był dźwięk. Był on całkiem niezły , niektórzy mówią doskonały. Potem było ich więcej i stworzyły rytm i harmonię i to było dobre. Spodobały się cesarzowi, więc postanowił że dźwięki powinny towarzyszyć mu stale, i urządził turniej muzyków , na którym mógłby się znowu upić piwem z manioku i zielonych bananów, a smakowało mu ono wybornie od czasu gdy gońcy których córki były zakładnikami na dworze przez szeroką sawannę i wysokie góry nieśli piwo z zachodu i podawano je na dworze zamiast owej paskudnej lury z sorga. Tak więc cesarz zarządził by zewsząd przybywali muzycy, i wszyscy którzy znali dźwięk gromadzili się w stolicy, a nie było ich wielu bo dźwięk nie oddawał się każdemu we władanie, i tylko ci którzy widzieli dalej poza swą miskę zupy i słyszeli więcej niż pisk świń w swojej zagrodzie potrafili kierować dźwiękiem i nadawać mu formę, kiełznać go i przekładać tak aby zrozumieli go pozostali. I żaden z nich nie pił piwa, ani z manioku ani z prosa, i nie pił też wina zwłaszcza wtedy gdy miał czarować dźwięk, a niektórzy, wytykani palcami i wyśmiewani nie brali też swych sióstr ani sióstr swoich matek ani też żadnych kobiet ze swojej zagrody i nie odsłaniali ich nagości i nie mieli też więcej niż jedną kobietę na raz bo mówili że dźwięk tego nie lubi. A niektórzy grywali na wysokich górach i w gąszczu bardzo kłujących krzewów, i wtedy kiedy księżyc był w pełni, i ich dźwięk był dobry. Dźwięk objawiał się w różnych formach co widać było na placach stolicy gdy zgromadzili się przybyli, przenikał niczym ziąb nocy na pustyni, głaskał jak włosy branek zza wielkiego wąwozu, drażnił przyjemnie jak dym który kłębił się w fajkach brodatych mężczyzn zza wąskiego morza, szczypał niczym sok z kwaśnych owoców.

 

Ale najdoskonalsza była forma jaką przywieźli bębniarze i nie było w niej zbędnych tonów, nie było czerwonych nosów i ciemnych, spoconych uliczek, nie było w niej ducha nieczystego a tylko wibrujące, czyste powietrze. I był wśród nich Najbardziej, którego poważano i nawet wielbiono, choć podówczas dźwiękowi to służyło, i nie niszczyła go zazdrość jaką wielu konkurentów sprawniej niż dźwiękiem władało. Najbardziej miał wielu przyjaciół, a wszyscy tworzyli z nim muzykę, bo tak nazwali swoje dźwięki, i ich muzyka była najlepsza. Były i harfy i piszczałki i trąby i czarodziejskie werble i kości i puszki i pojemniki po zupie i drumle i cymbały i rogi i kije i struny i trójnogi i puzony i cytry. I wszystkie one w owych czasach miały moc tworzenia. Ale trąby i piszczałki i tamburyna a nader wszystko bębny Najbardzieja i jego przyjaciół tworzyły najlepiej i panowała doskonała harmonia. Każdy kto słuchał ich muzyki widział jednocześnie jak tworzy się dzieło, i mogli oni być dowolnie pijani i śpiący lub zmęczeni czy chorzy, brudni lub nadzy, a ich dzieło i tak powstawało lepsze od tego które tworzyli inni niezależnie jakich sztuczek by się imali, nawet stając na głowie w świętym zagajniku dwanaście dni po nowiu i wypaliwszy kopę ziela wielkości nawozu dorodnego słoniątka.

 

Jak zostało powiedziane, była wokół zazdrość, ale było w niej więcej podziwu i miłości do dzieła , więc wszyscy którzy władali dźwiękiem ciągle w owych czasach w mniejszym lub większym stopniu potrafili tworzyć. Krążyły opowieści o tym iż w kręgu przyjaciół sędziwego Najbardzieja przebywała stara magia, i była to magia potężna, bo wszyscy którzy czarowali bębnami a było ich po jednym z każdego pokolenia w swoim czasie wygrali legendarny wyścig bębniarzy. Odbywał on się gdzieś daleko na południu, za gęstym lasem cytrusowym, gajem porzeczkowym, za trzema zagrodami braci o złym spojrzeniu, brudnym strumykiem o błotnistym brzegu, płaskim polem, piaszczystą drogą, rozpadającym się murem starego spichrza, nawet za trzema kanałami które oznaczał czerwony głaz poza który władza cesarza sięgała w małym stopniu. Myślałby kto, że wyścigi bębniarzy polegały jak to bywa w dzisiejszych czasach na tym kto szybciej zagra swoją pieśń. Nie, wypuszczano z drewnianej klatki potężnego czarnego bawoła, nogi jego były jak słupy wspierające cesarski pałac, kark jak góra na której stoi świątynia, ogon jak połączona miotła siedmiu grubych gospodyń, rogi jak dzidy najpotężniejszych wojowników, grzywa między nimi niczym u wielkiego lwa a członek jego jak samotny baobab, lecz twardy i czarny jak heban, i byk ten zapłodnił w swoim czasie nieprzebrane stada, i dawały one więcej mleka niż płynęło w rzece za łysym pagórkiem. Tak więc moc ziemi była z nim, i wygrać z nią musieli ścigający się bębniarze , a który z nich przegonił bawołu i pierwszy dobiegł do celu stawał się Królem Byka i moc udzielała się mu i pozwalała mu tworzyć, bo bez mocy ziemi żadne narodziny nie były możliwe. A pozostali rzucani byli jako pokarm dla psów grubej starej kobiety, która była Panią Byka. Tak więc zwycięzcy wyścigu bębniarzy byli ludźmi odważnymi, wszyscy wojownicy podziwiali ich i godni oni byli zasiadać po prawej stronie cesarza, a potem zalegać z nim na podłodze gdy był zbyt pijany żeby dłużej siedzieć.

 

W dzień wielkiej uczty, która trwała wtedy, kiedy słońce najwcześniej wstało i najpóźniej kładło się na swoje leże, instrumenty śpiewały swą pieśń bez ustanku i dzieło rosło, co podobało się zarówno cesarzowi, jak i zgromadzonym tłumom, a nie podobało się możnym, z których pól ściągnął tłum, i szemrali oni ale wtedy jeszcze nikt o tym nie wiedział. Piszczałki tworzyły owoce granatu, i strumień ziarna który spływał na rynek, głos pięknych cytr i cymbałów sprowadzał kształt pomarańczy, bananów, i przypieczonych karpi i malutkie mandarynki i czekoladę, głos trąb i rogów rodził pieczone prosięta i wielkie krowy o opuchłych od mleka wymionach i okrągłe słomiane ule pełne plastrów słodkiego miodu, strusie o pięknych piórach i takież pawie, rozbiegające się kurczęta i waleczne koguty, wespół z harfami wyczarowywały kobiałki sera i zielone warzywa i mnóstwo fajkowego ziela, powstawały kosze pełne diamentów, szafirów, bale cydrowego drewna, rzeźbione figury, złote bransolety, błyszczące naszyjniki, wielobarwne pióropusze, gliniane naczynia, skóry lwów, lampartów, maski i lampiony. Bębny zaś tworzyły przepyszny chleb, kto go zjadł ten nie był głodny przez siedem dni, i smakował on wybornie z fajkowym zielem i z piwem co spodobało się cesarzowi i  pasował również do śmietany i był dobry na kaca i leczył rany oraz trzymał długo w czujności, co ucieszyło strażników którzy pilnowali granic wioski. Jeśli muzycy stworzyli kiść winogron, to gdy miała ona tuzin gron,  kiść stworzona przez przyjaciół Najbardzieja miała ich tuzin tuzinów, kiedy powstała za sprawą krążących wokół dźwięków kość fajkowej żywicy wielkości pięści wojownika i gęsta jak stwardniałe masło to bryła żywicy jakiej kształty rosły dzięki magii przyjaciół Najbardzieja miała rozmiar brzucha głodnego dziecka i gęstość ziarna fasoli – a mimo to dawała się kroić z wielką łatwością!

 

Choć całe dzieło było piękne, dobre, pyszne i błyszczące, i każdy coś dodawał do niego od siebie, i wspólna pieśń rosła i sięgała rozgwieżdżonego już teraz nieba, to cesarz musiał tak jak obiecał wybrać zwycięzcę turnieju, i muzykom którzy najbardziej ucieszyli jego serce ofiarować jedną ze swych córek. Tak jak wszyscy oczekiwali , córka zawędrowała w nocy do namiotu Najbardzieja, a stamtąd kolejno do namiotów jego przyjaciół, bo ich pieśń była najpiękniejsza, a dzieło doskonałe, powstające z miłości i harmonii. Konkurenci cieszyli się radością zwycięzców a lud ucztował i bawił się bo płody święta były wspaniałe i wieściły płodny i obfity rok, ci którzy mieli młode córki wiedzieli że uzyskają za nie wiele sałaty i pieprzu od mężów zza wąskiego morza.

 

Byli jednak i tacy, którzy zgrzytali i rzucali uroki, ale nie mogły one zepsuć harmonii dźwięku, nie podobało się to wszystko szalonym szamanom, którzy byli coraz mniej i mniej potrzebni i ich rad już nie chciano słuchać, a w zagrody wpędzano im coraz mniej ofiarnych prosiąt. Odeszli oni do kręgu możnych i wespół nimi zgrzytali, bo tak naprawdę podobnie jak możni nienawidzili ludu, którym władali chociaż panował wszechmocny lecz już śpiący pijackim snem w objęciach nałożnicy cesarz. Możni chcieli widzieć lud zgięty na swoich polach, aby pomnażał ich bogactwo i musiał oddawać ze swoich pól także dużą część plonu, aby jak mówili możni ku chwale i pożytkowi wszystkich i wspólnej sile i dla wspólnego wyższego interesu budować miasto na płaskowyżu, nową stolicę o wysokich wieżach, szerokich mostach, dużych ulicach, pracujących kuźniach i nade wszystko wspaniałych pałacach w których możni mogliby przyjmować swój lud, słuchać wnoszonych przezeń skarg i udzielać mu pomocy w razie gdyby działo się źle. Tak mówili możni i nie podobało im się że lud świętuje i wielbi dźwięk, zamiast pracować na polach, objada się, upija i pali, wbrew porządkowi i ładowi, wbrew swoim szamanom, jak dodawali ci ostatni.

 

 

 

Był wśród nich pewien czarownik, który potrafił zmieniać swą postać, był całkiem pomysłowy a magię swoją czerpał z wyrwanych serc indyków, mózgów węży i zębów wybitych podczas bójek w gospodzie. Uradzili oni sposób na Najbardzieja i ich nienawiść znalazła swe ujście. Kruk w jakiego przemieniono czarownika poszybował ponad pustynią tam gdzie w kręgu piaskowców między walającymi się kośćmi w chatce z blachy  mieszkał Szakal, zły człowiek który krzywdził kobiety i jadał czarne kury chodzące wokół jego baobabu w całości, razem z pierzem i pazurami. Szakal również potrafił zmieniać postać, każda jaką przybrał była jednak ohydna i czarna, i potrafił przybierać jedynie obraz tego co zobaczył, bo brak miłości nie pozwalał mu tworzyć nowych rzeczy. Był chciwy i kiedy Kruk powiedział mu iż uradzono że zostanie poborcą podatkowym w nowej stolicy, jego czarne serce uradowało się a nie mniej czarny umysł począł przemyśliwać czego za to się od niego oczekuje. Pod postacią odrażającego pasożyta poszybował jednak na Kruku i na miejscu tuż przed nowym brzaskiem objaśniono mu.

 

Kiedy Najbardziej wystawił głowę ze swego namiotu uśmiechnął się , bo w jasnym świetle poranka ujrzał trzy małe ptaszki, zaraz jednak nakrył je cień małego mężczyzny. Oparty o laskę z grzechotkami, świadczącymi o tym iż jest bębnorobem. Na nagim torsie wytatuowaną odwróconą spiralę, zaś pod nią kształt szakala. Z wora na plecach wyciągnął bęben, czarny lśniący i gładki. Odezwał się w te słowa…

 

>Panie, przybywam z daleka, bo dźwięk wasz daleko się niesie a na nim wasza sława<

 

Tak mówili do siebie możni i czarnoksiężnicy, ubierając to co można rzec prosto w ozdobniki i tytuły, bo mowa ich fałszywa, jednakże Najbardziej tego nie wiedział.

 

>Przyjmij ten dar abyś jeszcze większym był i aby jeszcze bardziej kobiety cię podziwiały< wręczył mu bęben i wlał swymi słowami pożądanie w serce tego kogo miał skusić, bo był ojcem kłamstwa.

 

Dźwięk bębna był czysty i metaliczny, niósł się daleko w świeżym powietrzu poranka, ale gra na nim była zbyt łatwa i zbyt szybko ściemniały promienie jasnego słońca.

 

Obudzili się przyjaciele Najbardzieja i z podziwem patrzeli na dar a z zainteresowaniem na przybysza. Zjedli mnóstwo owsianki na śniadanie, była pełna rodzynek które smakowały przednio. Zasiedli zaraz do swych instrumentów i podjęli przerwany poprzedniej nocy wątek pieśni. Śpiewał też czarny bęben, lecz odtąd wszystko co powstawało było bardzo doskonałe lecz zimne w dotyku. Możni słuchali pieśni z oddali, stojąc na wzgórzu. Kiedy słońce stało już wysoko, podano obiad, po nim owoce i rozmowa potoczyła się, a przybysz z tatuażem szakala wychwalając banany i śledzie począł jednak mówić że dobrze byłoby mieć i banany i ziele i wszystko nie robiąc nic, a wówczas jeden z muzyków zaśmiał się i odparł że właśnie tak stworzono świat, że jedni uprawiają rolę i walczą, a inni tworzą im radość i dary muzyką i to jest dobre słuszne i sprawiedliwe. Przybysz wówczas odparł że prawda to, ale lud otrzymywać może to co otrzymuje, a mimo to nie można by nie robić nic tylko jeść banany i leżeć na plaży, bo skoro moc kreacji jest tak wielka, to zagrać można i samych siebie, stworzyć swoje repliki, aby to one grały i tworzyły za swoich twórców, a ci palili by nie dając nic w zamian, i panowałoby zadowolenie

 

>Co zatem z tworem, czy on też nie zechciałby nie robić nic i stworzyć siebie samego?< odparł wątpiący bębniarz.

 

>Można nałożyć na nich łańcuchy magii i przykuć ich w świątyniach, aby tam grali, a lud przybywałby i cieszył się darami< taka była odpowiedź.

 

Zmroziła ona serce pytającego, nie jednak pozostałych, czym ten przejął się bardzo i ująwszy swój instrument podjął pieśń wolną i smutną i złowieszczą. Ale przybysz odpowiedział tylko zagadkowo grzechocząc grzechotkami, a bębniący nie wiedział wówczas jeszcze jaką moc ma zło. Bo wgryzło się ono w przyjaźń między nim i pozostałymi, nie zauważyli nawet jak usunął się w cień, słuchając wizji przybysza, nie zauważyli jak zmienił ton, że jego dźwięk oddalał się od pozostałych a jego stopy pokonały trawiastą łąkę i wzgórze i po kłującej trawie sawanny szły dalej. Tworzyli nową pieśń, a z tej pieśni powstawali oni sami, powstawały nowe instrumenty, zamykało się koło które nie powinno się zamknąć i dopiero kiedy złe dzieło było dokończone Najbardziej zrozumiał swój błąd gdy spostrzegł nieobecność towarzysza, to go bardzo zasmuciło, zapłakał a potem pobiegł w pustynię, porzucając czarny bęben, a dźwięk jego fujarki też się oddalił. W dzisiejszych czasach wierzymy, że stale szuka swojego towarzysza na bezkresnej sawannie, kiedy jednak rozrastające się miasto pochłonie już całą muzykę, wówczas znajdzie go i powrócą z nowym dźwiękiem.

 

Tymczasem jednak działo się nie tak jak powinno, jednak po myśli możnych , szamanów i Szakala, który był ich sługą. Twórcy leżeli nad strumieniem i w bród mieli miodu, mleka, kobiet, ziela, mięsa, coraz więcej pili jednak piwa, nie tylko z manioku ale nawet i z jęczmienia, wina i napitku z kartofli, albowiem mieli dużo czasu. Twory zaś grały w świątyni, i lud z czasem coraz częściej przychodził posłuchać ich do miasta na płaskowyżu, jednakże tylko niektórzy z uczestników wielkiego turnieju po którym cesarz dostał pamiętnego siedmiodniowego kaca słyszeli i zdawali sobie sprawę że harmonia i radość nie jest już tak wielka. Twory jednak stworzyły własne dzieło bo one też chciały nie robić nic, i nie musiał tej myśli podsuwać im żaden ze sług kłamstwa, bowiem były po części tworem dźwięku czarnego bębna i lenistwo i zło zasiane już było w ich sercach. A było to też po myśli możnych , którzy chcieli się jeszcze bardziej bogacić i rozbudowywać miasto na wspólną chwałę, więc wysyłali nowych  muzyków do innych miast za wąskim morzem i suchą pustynią aby tam szerzyły dźwięk i dzieło, przynosząc zyski swoim mocodawcom .

 

 

 

I miasto stało się symbolem sprzedaży dźwięku, każdy kto chciał go sobie kupić wiedział gdzie się skierować i gdzie jest on dobry. Jednak nie był on tak dobry jak na początku, jak mówili najbardziej łysi, starzy i bezzębni starcy. Stawał on się coraz gorszy i coraz gorsze było dzieło, bo kopie nie mogły tworzyć go z taką doskonałością, precyzją i harmonią jak uczestnicy wielkiego wyścigu bębnów z południa którzy ongiś wygrali turniej po którym cesarz miał pamiętnego siedmiodniowego kaca, przede wszystkim jednak kopie nie władały taką magią i miłością jak ci którzy ich stworzyli. Stwierdzali to ze smutkiem najstarsi starcy i zastanawiali się jak mogło do tego dojść, stale bowiem nie wiedzieli jak wielką moc ma kłamstwo. Nie robiąc nic można mieć bowiem dużo kobiet i bananów a nawet wieprzowiny, nieprawda jednak że nic się nie zmienia. A Cesarz zaś stale pił piwo z manioku i zielonych bananów, i tracił zainteresowanie swoimi kobietami, coraz bardziej bolała go wątroba i czerwieniał mu nos. Coraz mniej kochał swój lud. Coraz bardziej ciemiężyli lud zaś możni. Rozrastało się miasto i w jego świątyniach dozowano radość. I nie było już święta. I zapomniano którędy i przez co biegnie droga do zagrody bardzo grubej kobiety, pani bawołu.

 

Zapomniano w ogóle że ktoś taki istniał, bo ich dźwięk nie był już słyszalny, utonął w łoskocie który niszczył pieśń, bo nie snuli jej już ci którzy najbardziej potrafili, a jedynie ci którzy powstali z chciwości i na podobieństwo swoich twórców, nie tak jednak jak oni doskonali. I każdy grał swój dźwięk, ale żaden nie pasował do innego, walczyły ze sobą, gryzły się, oczerniały , kopały i opluwały, charkały żółcią i czarną flegmą, niosły wojnę i łoskot proporców, niosły hałas miasta. Z czasem straciły moc tworzenia. Zupełnie , choć nie na zawsze. Cesarz przestał pić piwo z manioku bo nie miał już go skąd brać. Nie przywożono już go przecież z zachodu, bo tam było też miasto. I wszyscy grali swój dźwięk i każdy z nich miał kogoś kto dostarczał mu za to jego proso i kobiety, jednak ja byłem na szczęście już głuchy. Na końcu był hałas i hałas był końcem harmonii, jednak dźwięczy ona w mej głowie i mej pamięci i może będziecie jeszcze kiedyś ją mogli usłyszeć. Oderwijcie sobie uszy i uderzcie w bęben.

 

Dagda, ale Kino !

February 6th, 2012

 

 

 

Wiedziałem,że jesteśmy mało grzecznymi chłopcami, ale nominacja na chuliganów miesiąca miło połechtała nasze ambicje, no zwłaszcza Luga, który podskakiwał wesoło na uroczystości ukazując wszystkim w półobrocie agresywne ogamy jakie wyrysowałem mu na boku jego dresu. Był tego dnia niezmiernie ekstrawertyczny, zwłaszcza obściskując prezenterkę, tego jak to jest, “Młodzieżowego Pojazdu Opancerzonego kol. Andrzeja “, nie bacząc na to że nie wypada takich rzeczy czynić nie mając na sobie nic poza dresem i torquesem/a nagi tors błyszczy mu w świetle jupiterów, kolega Lug to najlepsze ciało w kraju/

Cóż , taki jest Lug, nie jak powściągliwy Dermot, który nie chciał wcale przyjąć przechodzonego orderu chuligana, bo musieliśmy w tym celu jechać do ośrodka propagandy w stolicy, której , jak mawiał szarańcza i zgniła danina z pyr, a nie respekt się należy, i zaszczycanie naszą obecnością i głupie się uśmiechanie do kamer. Spokojnie, Dermot, powiedziałem, obiecuję ci że 1. nie będziemy się uśmiechać, no może poza Lugiem 2. Dagda zabierze ze sobą swe dzikie wieprze, aby a) trzymać tambylców na dystans b) wyniuchać z ich pomocą plantacje grzybowe c) stylowo wyróżniać się z tłumu szaraczków. Fason, to właśnie lubił Dermot, więc pojechał. Jaki był zatem plon naszej wizyty? Nie uśmiechaliśmy się, poza Lugiem. Sialiśmy respekt i promieniowaliśmy fasonem. Dostaliśmy luzackie ordery w białoczarną kratkę. Nie znaleźliśmy nawet marnej uprawy pleśni ściennej. Ale za to weszliśmy w taką bramę, żesz ty, platynowy widelec temu kto był tam przed nami, Dagda zacznie opowieść, więc sza.

Jadłem wtedy pikantnego kurczaka z baranim nadzieniem, z właściwym sobie nonkonformizmem, bo operatorzy żelaznych kamer sugerowali rozpaczliwymi gestami że to nie pasuje do konwencji programu. Nie mogłem jednak nie jeść, przecież nie chcemy agresji, ale jak się okazało uczucie które we mnie narastało nie było agresją, ani pożądaniem, mimo, że te panienki od makijażu, hm, a te częstujące żabami, a te z chórków, hm, w zasadzie wszystkie mnie interesowały, ale byliśmy w celach zawodowych, więc może to było też trochę pożądania, ale głównie - jarmarczność - dawno nie odczuwana tak intensywnie , co potwierdzili później kompani, nawet tandeciarz Lug. Jarmarczność to uczucie dla naszej szajki szczególne, mistyczne, o wpływie prawie boskim, nieporównywalnym z niczym, zapomnijcie pleśń czy magiczne kartofle, jarmarczność w odpowiedniej sytuacji otworzyć może bramy kiedy indziej szczelnie zawarte. Jarmarczność daje nam kopa do życia, winduje nas wysoko. Składa się z wielu bodźców, narasta stopniowo, jej lekki posmak czuć na Wieżowych potańcówkach, nieco inna wersja działa na nas na Wielkim Targowisku Koło Stadionu za MegaKinem. Dermot utrzymuje, że czuje ją czytając biuletyny murgrafa CiasteczkoLeibnitza i oglądając telewizję vivaeinz. Jest w szerokich spodniach, obcisłych bluzeczkach, czarnych i białych klawiszach, moherowych beretach, hełmach z żółwi, ulotkach o jedności, była w spalonej Jamie, swoiście pojmują ją trolle znad Warty, inaczej ci błazeńscy abolicjoniści, powietrze aż drży od niej gdy przez hutnicze dzielnice zwolenników bigbitu maszerują wielokolorowe pochody Zjednoczonego Kościoła Czcicieli Marylin Manson i Brit Nay Spears.

Gdy jednak staliśmy tam, w przybytku propagandy, z orderami chuligana, wobec ton żelu, plastiku, szminki, kłamstwa, uśmiechu, luster, kopii kopii, wypchanych biustonoszy, spermy i coca-coli, odrzucenia, oderwania, nudy tego całego >tak musi być nic się nie da zrobić<, to poczuliśmy jarmarczność w całej jej krasie, jarmarczność która w swej przeintensywnej pustce i smutku pozwoliła nam ujrzeć jedno z piękniejszych wejść, tam gdzie wyprawiamy się najchętniej, do lepszego ze światów, dostępnego tylko /lub prawie tylko/ tym którzy znają kontrast między uczuciem jakim jest jarmarczność a widokiem bezlistnych koron drzew w jesiennej rdzawo oświetlonej mgle na zboczach góry Cytadelnej - prawda, Dermot? ( > wyprawa Dermota )

 

Tak - Dermot rozniecił ogień w tlącym się już ledwie śmietniku.

Stanęliśmy przed ładną, odrapaną kamienicą która mieściła bi-Kino. Tak stało na blaszanym szyldzie, a runy pod nim mówiły że wyświetlany obecnie w obu salach spektakl zwie się Pancernik Potiomkin. Nad nami wielokrotnie przebudowywana katedra rzucająca cień mimo i tak czarnej nocy, przed nami pokryte pajęczynami, naturalnie skrzypiące drzwi i kasjer o sumiastym wąsie mówiący językiem przybyszy zza Wschodniej Marchii, i żarówka migocząca nad nim i brudne okienko pod którym przesuwał bileciki i marmurowy automat na szczycie wijących się ponad budą kasjera schodów. Pierwszy pokonał je Lug, za nim ja i reszta. Odczułem , nie wiem dlaczego, że automat pokryty jest, zwłaszcza w misternych żłobieniach bardzo złą pleśnią, ale mogło to być złudzenie. w każdym razie Ogma pomógł przeczytać inskrypcję nad wlotem na monety.

>naści Popkornu, a wasza rozrywka nadludzko chwacka budiot< 
    zrozumieliśmy zatem, że jest to automat z Popkornem

>zrzuta towarzysze, na megasajz, w końcu kino bez popkornu to jak wesele bez brańców i miodowych tabletek.< rzucił Dermot, nie bez racji.

na tablicy rozdzielczej wybraliśmy mój ulubiony wariant : Kocioł Bez Dna. Teraz nastąpiła konwersacja z dwuosobowym przedzieraczem biletów przed jedną z sal, w której, jak oczekiwaliśmy miano wyświetlać nasz film.

>dobry wieczór nazywam się Natasza, jaka ładna świnka -powiedział czochrając jedną z mych przybocznych ładnych świnek >dobry wieczór nazywam się Misza, nie wejdziecie z tymi zwierzakami< też powiedział, a moja świnia odgryzła mu łeb.

 

wtedy minęła nas para , młodzian w kożuszku i młodzianka w płaszczyku.

 

do filmu pozostało - więc pojedliśmy popkornu był dość dziwny w smaku no ale nie żeby aż tak. 
    Bo jak wleźliśmy na salę, to się okazało że wszyscy śpią.


    ***

to ja byłam młodzianką w płaszczyku. szliśmy sobie z lancelotem na coś w rodzaju randki, podobno miał to być niezły film. minęliśmy grupę jakiś obdartusów obżerających się popkornem - my nie znosimy popkornkultury - i rozsiedliśmy się w wiklinowym fotelu, nasz model był naturalnie dwuosobowy - czekając na start. czekanie umilała nam trupa wesoło podskakujących karłów w zielonych cylindrach i takich że kubraczkach .miłe było także wino jabłkowe, miły był wyjątkowo lancelot. siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, nie dało się więc ukryć że nie mamy popkornu co wytknął nam oskarżycielsko jeden z zielonych. powiedziałam idź mi w pyry, ale on mimo to uśmiechnął się i z kapelusza wyciągnął woreczek z białym świństwem, niestety o moim ulubionym jarzębinowym smaku, mówiąc może jednak piękna panienko na koszt korporacji. nie powinnam była tego czynić. zaczęła się kronika filmowa. zmiarkowałam, że coś jest nie tak, bo karły nagle zerwały się do ucieczki, jakby zapadając pod ziemię, i w tym samym momencie na salę wtoczyli się ci chuligani - jeden w cylindrze, drugi półnagi , w dresie, trzeci straszny grubas z dwoma wieprzami, oraz rudzielec o mętnym spojrzeniu. wtedy włączył się film.

>nie, wszyscy nie spali, ta dziewka patrzała się jeszcze na mnie , zanim tak jej łeb do tył nie odpadł >skorygował Lug.< a reszta to też, hm ,raczej wiła się jakby się najedli robaków, a z ust szła im piana. No i mówię, że widziałem tyłek leprechauna, jak go wciągali w okienko operatora. Było nie było, utorowałem se drogę do fotela, takoż zrobili i inni. Niech se śpią psubraty - rzekłem do Dermota, a ten splunął do cylindra, zabełtał, i odparł, że wietrzy podstęp. Takoż i było. Bo ledwieśmy przyjęli nasze tradycyjne kinowe pozycje, to szlag mnie chybił o parę rzędów, gdy na ekranie ujrzałem ów napis - zaraz, miał być Pancernik Potiomkin - a przede mną tą przebiegłą facjatę z pejsami i żadzą złota w oczach - poznam was wszędzie od kiedy McClusky wykręcił mi z rydwanu złote kołpaki - i ten pokurcz sięgnął ku mej szlachetnej osobie chciwą ręką myśląc że śpię. Obyś mieszkał na Ratajach - zgrzytnąłem i dałem mu z bani. i w tym momencie popkorn chyba w końcu zadziałał na tak mocarnych podróżników jakimi byliśmy, bo okazało się że jestem plakatem filmowym, ze ściany tej halli patrzącym na dynamiczną skądinąd scenkę dawania przeze mnie w banię zielonemu leprechaunowi. Widownia nie spała, wręcz przeciwnie, rewolucyjnymi okrzykami komentowała to co działo się na pokładzie zrewoltowanego pancernika, co jednak nie dawało mi spokoju, o ile plakat może mieć takie wątpliwości, to że spektaklem na ekranie była ewidentnie Kasablanka, ponadto oznaczona w rogu ekranu nader nienawistnym logo.

    ***

> moja świnia zwietrzyła przejście pierwsza, bo zjeżyła się jej szczecina na lewo, czego zwykle nie czyni. Wtedy prawdopodobnie nastąpiło rozbicie jedności miejsca i akcji dla całej naszej szajki, bo ja na ten skromny przykład poczułem z jednej strony ogromną ochotę pochrumkania i odbycia kopulacji z ulubienicą mojego pana, spoczywającą po drugiej stronie jego mocarnych nóg - stałem się zatem własną świnią - ze strony zaś drugiej znalazłem się w podwójnym wiklinowym koszu miłości z cieplutką panienką o której wiedziałem że zwie się ginewra, co było o tyle dziwne, iż zwykle nie pamiętałem ich imion. Wokół nas, com zauważył wydobywając głowę z gęstwiny jej włosów wszyscy smarkali w jedwabne chusteczki i nosili dwurzędowe garnitury, a ci co ich nie nosili wkładali sobie fifki z drogimi papierosami w malinowe usta. Zerknąłem wokoło i nie spostrzegłem kompanów, będzie kłopot , tyle jest światów w których mogli wylądować, zachrumkałem, a mój pan podrapał mnie po głowie.

>Dagda, ale kino< zagaił siedzący w koszu obok gbur ze szpiczastym wąsem jak don Pedro, zagaił jednak głosem Ogmy< mój głos, Dagda jest w tym halibucie. Moje ciało leży jednak na fotelu, tam gdzie się znalazło gdy trafiliśmy na tą dekadencką projekcję. Ciało wykonuje właśnie bardzo nieskoordynowane ruchy i nie jest w stanie cisnąć zaklęcia na leprechauna który obrabia je z portfela, podobnie jak czynią to inne z synów wieprza, o przepraszam, nie obraź się, na sali która przeniosła się właśnie do świata w którym dziarsko ogląda rewolucyjną projekcję, podczas gdy w sali bi-Kina do której trafiliśmy na początku pieprzone karły puszczają Kasablankę. Chyba wiem o co tu chodzi, tym bardziej że właśnie obrabiam samego siebie, jako jeden z  zielonych szewców tych czarodziejskich ladacznic. Oni nam chyba dali magicznego Popkornu, ale nie działa na nas tak jak na to pospólstwo, któremu się po prostu zmieniła projekcja z pancernika na… <

>… Kasablankę, tak te typy tu to oglądają, nie, to nie do ciebie ginewro<

> Lug się zawiesił wraz z jednym z nich, daje mu w banię od dziewięciu godzin, jeśli dobrze liczę upływ czasu, i chyba są między światami, ewidentnie się zawiesili<

> to co robimy?<

>nadzieja w Dermocie, zniknął z fotela, , jest najmniej magiczny z nas wszystkich, więc jest szansa ,że na niego Popkorn nie podziałał. <

Wówczas zdałem sobie sprawę, że nici z kopulacji, wstrętna maciora zapatrzyła się w Pancernik Potiomkin. Cóż, przynajmniej jest ginewra.<

   ***

  >mylili się, na mnie Popkorn zadziałał najmocniej, sądzę ,że było to wynikiem silnej interakcji z jarmarcznością i ogólnym zmęczeniem po wielonocnych dyskusjach z Jakubem Puczatkiem czy znaki na niebie i ziemi naprawdę wieszczą powrót okrutnego Koziołaka. Ja twierdziłem że nie, ale Puczatek był zwichrowany psychicznie. No ale gdy po kronice filmowej ujrzałem na ekranie czternastu białych murzynów palących papierosy w zagrodzie Bric bruiden Na’m Bolg, czyli tam gdzie spotykałem się nieraz z czarną wiedźmą na lekcjach przeklinania, to zmarkowałem że czas do ustępu. Zawsze chodzę do ustępu w niepewnych sytuacjach, to swoisty odruch obronny, przeczekuję tam niepewne sytuacje i wracam na przykład na przyjęcie z uśmiechem na ustach i nową anegdotą. Przy wejściu minąłem młodziana w kożuszku i młodziankę w płaszczyku wchodzących do środka. Ku memu zdziwieniu wyjście z halli kinematograficznej nie było sprawą prostą, bo zagradzało je mnóstwo szmat, sukienek z zeszłej dekady, spodni z cekinami, futrzanych dresów i kolczug. Ostatecznie się udało, ale uderzył mnie fakt, że wcale nie planowałem wydostać się ze Starej Szafy w podziemiach baru-restauracji-pubu “Lew Czarownica i Stara Szafa”. Zatem zawróciłem, i udało mi się wejść do ustępu, i byłoby to pozytywne, gdyby nie fakt, że na gazetach toaletowych widniało solarne logo kosmicznie ogromnego Hipermarketu zza rzeki.

Z profilaktycznie nasuniętym cylindrem i ochronnie podciągniętymi wełnianymi skarpetami wyjrzałem na zewnątrz. o grzmocie pioruna - zakląłem z pogańska, bo była tam wyprzedaż tytoniu - ekstremalna, totalna, wybujała i niepohamowana wyprzedaż, a przecież byle obniżka ceny, byle rabat czy sezonowa promocja potrafi przyciągnąć niejednego z leprechaunów, największych w mieście i podgrodziu amatorów przecenionego ziela! Ich barbarzyńska mowa rozbrzmiewała zewsząd, między stoiskami z baranimi głowami, hałdami kalarepy, próbowalnią rowerów i eksperymentalnym działem wyhoduj-se-sam-łan-jęczmienia, kolejki wiły się i skręcały, a gnomy-tragarze w rogowych okularach wynosiły paki szczęśliwych nabywców. Aby wiedzieć o co chodzi postanowiłem udać się po wróżbę do hipermarketowej informacji, stała tam taka ładna, zawalona ulotkami i testerami i choinką bo u nich gwiazdka rozpoczynała się zaraz po Beltane.

 

>Owszem< odpowiedziała zagadkowo gdy zagadnięta> karły miały przypływ gotówki, nasi marketingowi mędrcy wnioskują że zdobyły na kimś sporo bejmów, jeśli zaś chcesz zagadkę tę przystojny młodzieńcze rozwiązać, udaj się na sponsorowaną dyskusje-sympozjum w ringu pod parkingiem.<
Udałem tam się, rzeczywiście był wielki ring, mnogo publiczności,( bo za darmo , zawsze twierdzę że prawdziwe docenianie sztuki mierzy się w złocie i drogocennych bejmach ) ,i szalona dyskusja, jak się zdawało.

>no tak, ale co z bosmanem Politrukiem-Praszczatrukiem< zapytał dramatycznie matros w obcisłej pasiastej podkoszulce wyzierającej znacząco spod konferencyjnej białej marynarki.

>tak, co z nim?< wsparli go pozostali matrosi irracjonalnie przykryci płótnem żaglowym. Wielkie czarne pianino musiało powoli dobierać słowa, żeby przekonać oponentów. Marynarz ten jest wyjątkiem, z pewnością nigdy w życiu nie widział Kasablanki, i to spowodowało że nie pasuje do ogólnie uzasadnionej teorii o tym że marynarze tak naprawdę żądają tylko więcej jedzenia, tytoniu i seksu, a nie zależy im bynajmniej na zmianie status quo, że nie będą kontynuowali rewolty z powodów politycznych ,wbrew instynktowi przeciętnego przedstawiciela niższych warstw społeczeństwa o niezaspokojonych w pełni niższych potrzebach z piramidy Maslowa nakazujących w matrosach konkurencyjnych pancerników szukać zagrożenia dla własnej konsumpcji ograniczonych zasobów żywnościowych i płciowych. Innymi słowy podważyć należy realność dalszego postępowania po przejęciu władzy na Pancerniku, ponieważ naturalne byłoby nie bratanie się z ludnością miejską i innymi matrosami, ale gwałt i rabunek jak również wyskakiwanie na solo o co lepsze sztuki płci przeciwnej. Każdy prawdziwy matros w zawodzie matrosa najbardziej ceni sobie gwałcenie, i perspektywa kariery pirata oraz nieograniczonego gwałcenia odsunęłaby jakiekolwiek próby ideologizacji sytuacji i szukania szans rozprzestrzeniania rewolucji na inne klasy społeczne, których los , zgodnie z hierarchią potrzeb, interesować mógłby matrosa dopiero bo napełnieniu własnego brzucha i dogodzeniu własnym lędźwiom.

>kwestionujecie zatem towarzyszu< do wielkiego czarnego pianina z Kasablanki zwrócił się mały kaprawy okrętowy palacz opium szer.Sobaka< wiarygodność psychologiczną naszej załogi?

>mniej więcej tak bym to ujęło< uśmiechnęło się pianino> także ze względu na warstwę językową, bo nie sądzę by umiejętności formułowania myśli i idei pozwalały na sformułowanie czegoś więcej niż >za burtę z chujem i idziemy się najebać<<

>nie znacie kontekstu historycznego<

>a może jednak pójdziemy się najebać?<
>niestety< westchnęło sprytnie pianino> wasz los kontrolowany jest przez system, którego częścią są zarówno scenarzyści, reżyserzy, Brit Nay Spears, jak i - a może przede wszystkim - wstrętne leprechauny z budki operatorów , które w istocie rządzą kinem, narzucając przy tym morderczą marżę. czy wiecie więc - co robić? <

>a zatem jednak rewolucja?<

>tak, ale w ramach status quo, przejmijmy tylko władzę nad kinem , oraz pieniądze.<

>a gdzie są dupy?< wyrwał się Krawczuk

>tam gdzie władza i pieniądze< zaśmiało się pianino.

>ha, ha< zaśmiałem się za tłumem matrosów wpadając przez przerwaną błonę ekranu do halli kinematograficznej bi-Kina, a zielone karły przerażone przerwały swój niecny proceder obrabiania widzów z bejm i udziałów funduszy powierniczych<

***

 Sytuacja wyglądała tak : Lug przestał być kredowopapierowym plakatem i dał wreszcie z bani swemu oponentowi. Dagda opuścił erotycznoświńską rzeczywistość gubiąc po wsze czasy zawieszone gdzieś między światami ciało lancelota, a skruszona ginewra w płaszczyku poszła do spowiedzi. Ogma pozbierał się do kupy i rzucił takiego fajerbola że wszyscy zamilkli i dali mu czas przeanalizować sytuację, niejako zatrzymani jak wskazówki podziadkowego zegarka Dermota. matrosy, karły, manipulowana widownia. hmm, kto jest prawdziwą ofiarą dzisiejszego wieczoru. a może to nasza szajka chuliganów wprowadzająca swą obecnością chaos do uporządkowanego świata obrabiania jednych przez drugich, wyświetlania Kasablanki zamiast oczekiwanego Pancernika P., tego całego rączka-rączkę , może to podróżnicy śmieciowych rydwanów nie powinni się szwendać między światami, a raczej znaleźć sobie niszę rynkową i otworzyć pub dla zwichrowanych? nikt nic nie wie.

***

>ostatecznie< podsumowuje Ogma> zadecydowało logo które spostrzegliśmy na taśmie Kasablanki, kopia należała do oberburmistrza , musiała chyba pochodzić z osławionej prywatnej filmoteki osobliwości, dewiacji i dekadencji Rady Gorada. To oznaczało ułaskawienie dla karłów, z których pare przyłapaliśmy w budce operatora. Jak sprytnie zauważył Lug , wróg naszego wroga jest naszym wrogiem. Nienawiść nasza do Nich jest większa niźli honor, niźli zemsta, niźli chęć czynienia bałaganu. Nie mogliśmy karać przedsiębiorczych ananasów - zwłaszcza że okazało się że większość leprechaunów studiuje na rastafariańskim uniwersytecie, a więc bi-Kino było czymś w rodzaju dekaeefu, a na dekaeef, jak na matkę ręki podnieść nie wolno. i okradli Radę Gorada, order im za to. w zasadzie, damy im wszystkie ordery, szepnął mi Dermot, zasłużyli. byli trochę nieufni, ale się ucieszyli. jak się okazało, bo byli tak mili że nam pokazali, za projektorem, pod ich stołem z wódką i nagą rusałką z resztkami sushi na brzuchu znajdowała się klatka schodowa prowadząca wprost na tęczową stację Szybkiego Tramwaju. pewnie stąd karły jeździły na wyprzedaż tytoniu..

zatem wszystko dobrze się skończyło, ale tylko według linearnej koncepcji czasu, a my jak wiadomo mieliśmy popsute zegarki

postanowiliśmy uleczyć skołatane nerwy w przystankowej kawiarni, tak więc udaliśmy się tam na parę łyków dynksu, bo było jeszcze trochę czasu do tramwaju odchodzącego w willowe dzielnice.

>przepraszam, czy mają państwo zarezerwowany stolik?< prowokacyjnie zagadnął nas bramkarz

> nie znosimy tych francuskich wymysłów, z drogi chamie, idziemy na kumys<

>hola, czy nie jesteście przypadkiem tą szajką ze Śródmieścia?<

>a czy wyglądamy na poganiaczy z blokowisk? < zirytował się Lug.

>no, proszę trochę tolerancji. czekają już tam na państwa, ze stolicy< zgryźliwie zgrzytnął zębami.

weszliśmy. w słabym świetle tęczowej żarówki bardziej wyczułem niż dostrzegłem zgarbiony kształt. była to niestety halucynacja.

prawdziwy esesman siedział na własnym składanym aryjskim zydlu z IkeI

> dobry wieczór < zachrypiał > przepraszam, jestem trochę przeziębiony. nieco się spóżniliście, czas już wielki. nazywam się von Henczka.< 
    kontynuował 
    >nasza agencja została wynajęta aby przeeskortować pana, panie Dermot< znał więc jego imię > i pańskich kolegów na bardzo miłą uroczystość do stolicy. nasz tramwaj odchodzi niebawem, o ile mgła na to pozwoli. sugerowałbym abyście nabyli smokingi, ordery chuligana będą się na nich nieźle prezentować.<

>zaraz, my już mamy te ordery< oprzytomniał Dagda > galon kumysu poproszę.

>gdzie?< trafnie rzucił von Henczka.( Naprawdę nie ma znaczenia jak się nazywał, ale nadanie bohaterowi imienia ułatwia utożsamienie się z nim.) Czyli nas miał, bo orderów istotnie już się pozbyliśmy.

niemiłą ciszę jaka wtedy zapadła przerwał w końcu von Henczka.

> meine herren, nie czyńcie trudności. jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, w pracy. jak będziecie mili, w tramwaju stawiam wam golonkę<

 

Mythopoeia

February 5th, 2012

 

“I will not walk with your progressive apes,
erect and sapient. Before them gapes
the dark abyss to which their progress tends –
if by God’s mercy progress ever ends,
and does not ceaselessly revolve the same
unfruitful course with changing of a name.”

 

( Mythopoeia, J.R.R Tolkien )

 

 

 

 

 

dzień któryś tam dobry dzięki opatrzności siedzącej w siódmym niebie i słuchającej Ras Michaela

 

 

patronem wszystkich dobrych i pozytywnych chuliganów jest pan Toots Hibbert, pomyślał Dermot i wszedł do internacjonalistyczno-komunistycznego akademika. Jak wszyscy doskonale wiedzieli akademik powstał po słynnym zjeździe czerwonych studentów, jaki odbył się onegdaj w stolicy. Ponieważ nie wypadało ot tak po prostu wypuścić ich z powrotem żeby im się w głowach nie poprzewracało z nadmiaru wolności, specjalnym milicyjnym tramwajem pod eskortą naszprycowanych enkawudzistów odesłani zostali do naszego goradu. U zaprzężono wszelakich murzynów, arabów, nikaraguańskich odstępców, przyszłych czilijskich poetów, indyjskich mówców do betoniarko-koparko-dźwigów i pozwolono im zbudować ów wspaniały akademik – i po dziś dzień tam mieszkają. Ale mieszka tam też kilku hippisów, Romek co się narkotyzuje jak mało który chuligan ale niestety potem często zasypia, a może fajnie, bo jak się śpi to się zajebiste rzeczy czasem przyśnią, lepsze niż na internecie. Z Romkiem koleguje się pewien szlachecki opowiadacz, brakuje mu tylko wąsów i ma doprawdy pięknie głęboki głos. Mieszkają tam naturalnie tez dwie piękne księżniczki, one się do tego nie przyznają, pewnie chcą żeby wszyscy wierzyli w ich proletariackie pochodzenie, ale istotę rzeczy zdradził Dermotowi wędrowny nalepiacz plakatów w nocnym metrze. Ale jak na księżniczki są dość przystępne, i kultywują wiele pożytecznych i miłych ludowych zwyczajów jak częstowanie na wejściu plackiem, wódką, buziakiem a czasem nawet koreczkami które wcale nie są koreczkami śledziowymi, wyobraźcie sobie.

 

Ha, no i mieszka tam przezabawny czarownik gitarzysta, gra przepiękne alkoholowe riffy co jest sztuką szczególną bo nie ma gitary. Byłby to jednak ciągle jeden z wielu miliardów akademików jakie stoją w naszym goradzie lub w pobliżu, ale wyróżnia się czymś co Dermotowi szczególnie odpowiada, niech powie zresztą sam;

Hanka, ta ci parking ma, że hej. Mój rower cieszy się i prycha na samo słowo Hanka, bo wie że tutaj będzie ciepło, bezpiecznie, sucho, baczne oko wiedźmy ze stróżówki uchroni przed agresją ze strony dresowych trolli. Hanka odznaczona orderem ministerstwa rowerów, złoty pedał, widzę to w bliskiej przyszłości.

Ale co dalej- no więc wszedłem, minąłem stróżówkę, i na schodach wdałem się w palenie ziela skręconego zgrabnie. Była to okazja żeby podzielić się wątpliwościami, bo młodzian w szerokich spodniach był na 70% sympatyczny:

>wiesz ty co. Ostatnio mam wrażenie że siedzi we mnie jakaś obca istota, niczym jakiś alien, rozumiesz, szatan jakowyś. Bo przecież jadam to co zwykle, tłusto, niezdrowo, kebabiki, jogurciki, ostatnio może zjadłem parę sojowych kanapeczek i świerszczyków, ale niewiele –a kupa mi się zmienia. Nie moja konsystencja, nie mój smrodek, zupełnie obcy, nieprzyjemny, jakby jakiś dywersant sobie za mnie trawił. To pogłębia mój kryzys tożsamości<

 

tak sobie gaworzyliśmy

 

wiecie co, pomyślałem że mogą się wam nie spodobać takie wulgarne wynurzenia, nie jesteśmy na odpowiednim poziomie znajomości i bliskości. Najlepiej zrobicie jak nie będziecie czytać tego co napisałem powyżej.

Zacznę jednak od środka. Jak mówi Księga Więzienna Księstwa Szkorbutu ( to dalej niż Dębiec) każdy braniec ma prawo do skrzynki słodkiego wina i buraczanej bagietki na dzień. Taki ich socjalny przeżytek To zaś niechybnie musiało ściągnąć Polaczków.

 

Co, a właściwie co to jest Polaczek? Specyficzny gatunek, niedawno go w większości klasyfikacji wyodrębniono, ale wciąż mało opisany. W pewnych regionach jest go mało, w innych nadmiar. Łowcy go łatwo rozpoznają, po koszulach, po włosach w kolorze kurzu. Trzymają się w kupach, dość luźnych, rozpadają się, łączą, agresję kierują to na zewnątrz to wewnątrz grupy. Oszukują, o w tym są zbliżeni do grupy Czarnych Chuliganów, poziom moralnych zahamowań w tej dziedzinie góra 30 %. Polaczek nienawidzi Władców ale ich wykorzystuje, i robi to otwarcie. Omija legalna drogę, nie przechodzi na zielonym świetle, kradnie cegły, przestawia liczniki, paląc tanie ćmiki z przemytu wesoło słucha kradzionej muzyki. nigdy nie ma nic do oclenia. Nosi niepoprawne wdzianka, używa niepoprawnych wyrazów. Jest zakałą świata Porządku. Jeździ kradzionymi samochodami, bije domowej roboty kijem, na kolacje kradnie od sąsiadów pomidory, bo jak mówi, nie stać go na własne. Zwykle niskiego wzrostu, zwykle na bosaka, głośno się śmieją, mają owłosione stopy, uprawiają małe gospodarstwa albo okradają sąsiednie. Jeżdżą szybko, sikają pod murem.

 

Nade wszystko uwielbiają nic nie robić i na ogół tym właśnie się zajmują, czasem jednak staje się coś niespodziewanego, grupują się wówczas, coś mamroczą, widać że coś szykują, że coś będą robić, i bynajmniej nie będzie to zbieranie funduszy na obozy dla chorych na koklusz.

Plan był prosty, zablokować główną ulicę malutkiego Księstwa Szkorbutu, w czasie gdy odbywa się doroczny marsz Społecznej Równości i głośno wykrzykiwać obelgi pod adresem gwiazd francuskiej piosenki. To powinno wystarczyć aby zmotoryzowane siły milicyjne ujęły – bo zbędnego oporu nie będzie – wszystkich 40 Polaczków i zawiozły ich wprost do komfortowych kazamatów, a tam będzie już czekał przysmak wszystkich ludzi ulicy i emigrantów – słodkie winko o wysokim woltażu. Hej, ale się nie udało.

 

Bo byli też terroryści arabscy i był wysokiej rangi urzędnik kościelny i były święte kule które przebijały milicyjne kamizele. Najpierw trzeba powiedzieć parę słów o Księstwie Szkorbutu. Jest to księstwo bardzo religijne, a dostojnik który nim zarządza jest nominowany zarówno przez zawzięcie cudzoziemskich francuzików z centrali jak i przez kudłate myszy z drugiej strony granicy. Te ostatnie są na ogół podatne na decyzje podjęte przez francuzików, bo cały dzień słuchają kubańskich bitów i piją browce z litrowych kufelków – przepyszne zresztą w upał – i polityka ich nudzi. Tak więc Papa który włada księstwem jest w zasadzie marionetką gogusiów. Księstwo jest małe, wolnocłowe, ergo bogate, sprawiedliwe społecznie spokojne i dość gejowe – trzeba uczciwie stwierdzić że według współczynnika cymeryjskiego jeden Conan dałby radę 25 milicjantom uzbrojonym a 57 nieuzbrojonym. Dlatego też początkujący arabscy terroryści z nowo powstałej Partii Dżihad Za Petrodolary uznali że na inicjację działalności najlepiej się nadaje właśnie Księstwo Szkorbutu i postanowili porwać arcybiskupa, sprzedać go wędrownej sekcie Maorysów za rzadkie totemy, sprzedać je na giełdzie satanistów i za uzyskane pieniądze wybudować 44 minaret meczetu w Szczerej Pustyni. Trzeba wam bowiem wiedzieć że prastara przepowiednia Starca Z Gór głosiła, że kiedy „czterdzieści i cztery minarety na Szczerej Pustyni staną, wówczas dozwolone będzie, aby wizerunki nagich kobiet i wszelakie podniety udziałem prawowiernych się stały”. Oznaczało to że nareszcie odkodowany zostanie Polsat i wspaniałości których istnienie dyskutowano dotąd w haszyszowych barach odsłonią się dla wiernych mężów islamu. Habib Osiłek, przywódca sekty już widział się w roli prowadzącego lokalną wersję >masażu olejkami po gołych piersiach<, i dlatego spieszno mu było do akcji.

 

Wszyscy milicjanci zostali posiekani zakrzywionymi szablami Szwajcarów ( tak dla niepoznaki będziemy nazywać Arabów), a ci którzy przeżyli zostali rozstrzelani, wrzuceni do kwasu, wywleczono im płuca na zewnątrz i nabito na pal ( Habib wyczytał o tej sztuczce w książce o wikingach), rozciągnięto ich wnętrzności na drodze poza rogatkami stolicy, posypano solą pieprzem i gałką muszkatołową, oczy zakonserwowano w spirytusie, żołądki dano na pożarcie dwugłowym tresowanym sępom, włosy spalono, zęby przerobiono na podarki dla Kuszytów, mundury na majtki dla eunuchów z haremu, miasto spalono i wysadzono w powietrze i następnie zaorano przy pomocy ocalałych milicjantów których następnie opluto i zjedzono. Mieszkańców wygnano Gdzie Pieprz Rośnie, gdzie do tej chwili toczą krwawe waśnie etniczne z rdzenną ludnością tej dzielnicy, małymi kibicami siatkówki. Te wszystkie okropne i wcale nie podobające się Jehowie rzeczy uczyniono po części żeby choć trochę rozerwać wybrednego czytelnika, a po drugie żeby dać jasno do zrozumienia że z Partią Dżihad za Petrodolary nie ma żartów. Problem jaki wyniknął z całej tej sytuacji dla Polaczków był taki, że

 

a) nie było mowy już raczej o darmowym winie, wbrew temu co sugerował najbardziej buńczuczny z Polaczków Stefcio o Benzynowych Rękach

b) nie było już od kogo sępić bejmów ani kogo okradać

 

szwajcarzy zniknęli natomiast za horyzontem w swojej karawanie wozów opancerzonych. Ukryci w kabinach swych mocarnych tirów polaczkowie przez CB radio podsumowywali sytuacje. Całe szczęście że poprzedniego dnia ostro pograli w kulki z bułgarskimi prostytutkami i spili ostatni zapas płynów do golenia – to spowodowało że zaspali na akcje budowy barykady na głównej drodze, a w czasie terrorystycznej masakry wycofali się na parking szkoły dla niewidomych. Jak już zostało jednak powiedziane, nie mieli nic więcej do roboty w tym miejscu. Przecież nie będą czekać w nieskończoność na statek z niewolnikami z wysp Parcianych, których przetransportować mieli w tirach dalej, w głąb Kraju Dobrobytu. Tak, trudna sytuacja, Polaczki spalały popka za popkiem i ciężko myślały. Na szczęście łebski Marian miał dostęp do Internetu w swojej kabinie, bo posiadał prawdziwy, żelazny niemiecki komputer pokładowy. Wykorzystywał go w wiadomym celu, jak to kierowca ciężarówki, ale tym razem miał on oddać naszym bohaterom ( mam nadzieje że zżyliście się z nimi na tyle że mogę użyć takiego sformułowania) nieocenione usługi.

Jak wiecie, Internet jest bardzo interesującym wynalazkiem, w którym znaleźć można pożyteczne rzeczy jak przepisy na imperialne portery ze Szwecji albo tysiące gołych piersi, włochatych podbrzuszy i innych takich rzeczy. Ponadto znajdują się tam przewodniki po różnych miejscach, a że miejsce w którym nasi kierowcy się znajdowali przestało im zupełnie odpowiadać, wybrali jedno z takich innych miejsc i do niego weszli. Wchodzenie do Internetu polega na tym, że należy odszukać tzw. Terminal inaczej zwany portalem i po zapłaceniu określonego haraczu mechanikowi albo innemu panu wchodzi się i idzie się tam gdzie się chce. Jak się ma mocarną ciężarówkę, a takimi nasi polo-tirowcy dysponowali, można też wjechać i nie płacić.

 

Ale o tym za chwilę

 

Teraz bowiem przejdziemy na trochę na trzecią osobę. Dermot obudził się z potwornym kacem. Zdziwił się, bo zwykle budził się z luksusowymi kobietami, albo przynajmniej z kobietami. Obudził się na jednej z bardzo tylnych ławek wijowego tramwaju, daleko za pętlą jak udało mu się zauważyć. Tym także się zdziwił, bo ostatnio, od kiedy obejrzał prześliczną historię z Dalekiego Wschodu, starał się sypiać w swojej ekstrawagancko acz zgodnie z zasadami feng shui urządzonej sypialni, ubrany w jedwabną pidżamę, namaszczony wonnymi olejkami, na stoliku obok płatki czarnego lotosu, skóra tygrysa na ścianie, butelka wina z ryżu chłodzi się na śniadanie, ogólnie pysznie. A tu taka niespodzianka, w tramwaju. W dodatku skąd ten kac, przecież od czasu afery z wyborami na rastafariańskim uniwersytecie Dermot postanowił odmawiać wszelkich cięższych używek, co notabene wydało się bardzo podejrzane agentom z biura Nieustannie Śledzącego Jego Poczynania. Kac, stwierdził nasz bohater,był skutkiem zbyt długiego oglądania telewizji. Tak, pomyślał ubijając poranne ziele, zły uzdrowiciel z audycji Ręce które Kaleczą musiał być przyczyną dzisiejszej chandry i bólów żołądka. Jak mawia znajomy lew, jest na to jedno lekarstwo, tylko gdzie jest moja hubka, o, znalazła się, no to startujemy. Kiedy miła woń towarzysząca słodkawym oparom gęstego dymu, puff, puff, wypełniła wiatę przystanku myśli Dermota nieco się rozjaśniły. Poprzez kłęby zaczął zauważać swoją sytuację, zarówno w wymiarze perspektywicznym, w świetle długiej podróży tramwajowej, co wykazała retrospektywa, jak w kontekście kulturowym w jakim się znalazł. Na kontekst ten składały się bagieterie, ohydne typy w melonikach czy też berecikach i wielki napis na neogotyckim budynku >secours populaire<.

 

Zatem jakaś romańska kraina socjalna

 

Kadłub spokojnie skubiącego teraz trawę tramwaju pokrywały dziwne pajęczyny, błoto, zaschnięta piana, resztki kiełbasek i opakowania po szwajcarskim serze i batonikach. Pamięć Dermota stopniowo budowała prawdopodobne wydarzenia, jakie miały miejsce po jego urodzinach trzy tygodnie wcześniej. Musiał trafić na sektę tramwajowych porywaczy i dlatego zamiast ze swoją szajką pojechać linią Południową do rezydencji przy parku trafił do jakiejś wyjątkowo dalekodystansowej linii która nie tylko wywiozła go poza Ogrody, Ogrody Działkowe, Smochy gdzie mieszkają goradowi smolarze, poza Lotnisko Rybackie ale nawet za Złotniki skąd sprowadzano na Wildę wiejskie jaja. Tramwaj jechał i jechał, terkotał, trzeszczał, rzucał, prychał, Dermot spał, majaczył, wił się w uściskach, był otumaniony sokiem z gerber, gdzieś przez dziurę w tramwajowej okiennicy widział jak mijają góry, rzekę po której dryfowały rumuńskie tratwy, przejechali chyba przez wspaniały, majestatycznie czarny most Karola dotąd znany mu tylko z Pana Samochodzika, wokół bary, zagraniczni turyści, czescy piwni esesmani. Potem ciemność, wyłączony fragment z życiorysu, jeszcze tylko zmysł dotyku działa ale i on idzie spać. No i pobudka, i w tej właśnie sytuacji się znaleźliśmy, ekstremalne Zamieście, wiata przystanku, palimy Ziele i z jego pomocą komunikujemy się z przyjaciółmi, czy aby się uda. Prawdziwi przyjaciele to ci co też palą Ziele, odbiór. Tak, na Kroma, wyrwało się pogańskie przekleństwo Dermotowi, Puczatek by tego nie pochwalił, nawiązana łączność, Lug, Ogma, kochani przyjaciele, drodzy chuligani, tak się o mnie martwili, teraz jak tylko będą mogli porwą pierwszą lepszą drezynę, świnie tropiciela i mnie tutaj odnajdą. A ja tymczasem zabiję Pacmana jakąś bagietą z sardynkami i zastanowię się co dalej.

 

moja pierwsza praca czyli dlaczego nie ma wydziału >handel żywym towarem<

 

musicie zatem wiedzieć że czas jest dla nas, żyjących w nieustającej podróży rzeczą mało ważną, nie mówimy najpierw to potem tamto, szybciej bo teraz musi być to. Jest akurat to co Wielki Losujący wyciągnie z maszyny losującej i pokaże w programie dla grających naszym życiem, gdzieś tam, nie wiemy gdzie, może w pałacu Króla Assasynów, Starca Z Gór, a może w niebie u Bozi. Nie zmartwiłem się że moi koledzy nie nadjeżdżali, a minęła minuta, dwie, może trzy, a może trzy dni, a może trzy lata. Jako że byłem już po studiach stwierdziłem że zacznę jakąś pracę, przecież tak nie wypada stale jeść darmowego camemberta, sępić na winko i ubierać się w stare adiki od babci z secours. A co ja umiem robić, zapytałem się dialektycznie odpowiadając „nic”, co dało mi pretekst do zastanawiania się nad kondycją szkolnictwa które mnie wydało. Ale tylko chwileczkę. Bo przecież- co ja lubię robić, ah, tutaj się mogłem uśmiechnąć, lista była długa ale czołówka jednoznaczna. I tak zbudowałem imperium. Małe imperium, ale na początek dobre, potem może je sprzedam i nie będę nic musiał robić. Zaraz, przecież wcześniej też nic nie musiałem…No tak, ale teraz jestem dodatkowo bardziej wpływowy i przybyło mi kilka punktów luksusu.

 

Yeah, przytaknęli słuchacze, powiedz jak to się stało

 

A tak – powiedział gładząc się po brzuchu, a w zasadzie wycierając ręce z tłuszczu smażonego indyka o hawajską koszulę – było to tak

 

Z moich szkolnych lat pamiętałem niewiele. Myślę teraz że to dobrze, ale przedstawię wam moje przedsięwzięcie przy użyciu pewnych mądrych określeń. Aby osiągnąć sukces potrzebny jest talent, praca, tania siła robocza i surowce. Talent miałem już prawdopodobnie od urodzenia, praca, tak, ale za to była tania siła robocza – oczywiście Polaczki, wyobraźcie sobie że mój Anioł Stróż naprowadził mi ich w najwłaściwszym momencie, w zasadzie ta sprawa z wymianą Marokańców na hippisów to był po części ich pomysł, pośrednio w zasadzie. Surowce, oczywiście bzdura, bo działaliśmy w branży usługowej. Hippisi do Maroka degenerować się, Marokańcy do roboty. Przewozi wujek Ali, szyper z Tetuanu na fenickiej galerze. Kaska od jednych i od drugich, i nie tylko. Nieuczesani młodzieńcy finansują łapówki dla urzędasów wystawiających bony mieszkaniowe dla nadjeżdżających właśnie Arabusów i Berberusów. Piękna sprawa, tylko w SocjalDzielnicy do zrobienia. Będziemy to miejsce tak nazywać, im się wydaje że są osobnym miastem, ale tak naprawdę, jak wiele innych w pobliżu to tylko dzielnica naszego poszerzającego się wciąż terytorialnie Gorada. Im bardziej próbuje znaleźć Granice Poznania, tym bardziej przekonuje się, że to niemożliwe, poszerzają się one wraz ze mną, Gorad jest tam gdzie ja jestem, gdzie my jesteśmy. Nie ucieknę od niego, jest częścią mojego życia, stał się więc częścią mojego świata. Z czasem dojdę do przekonania że wszystko jest jedynie jego częścią. My jesteśmy częścią naszego dzieciństwa, naszych przyjaciół, knajp, podwórek, autobusów, kościołów, dziewek, wypitych piw, wybitych szyb, i one idą z nami, tak, nostalgia rządzi światem.

 

SocjalDzielnica, z powodu budowy zwana także Kasztelem Socjalnym otoczona była wielkimi murami, przepaść chyba na 100 metrów, zrzucali tam śmieci i urzędniczą makulaturę, a tramwaj wijowy wjeżdżał przez gustownie zrobioną wyrwę koło baszty Północno-Wschodniej, od strony magistrali N30. W dawnych czasach, niezależnych, waleczno-rycerskich, zwano to miejsce KarkaSon, chyba na cześć potomka jakiegoś woja.

 

Taki właśnie napis zobaczyły Polaczki w Internecie, kiedy sytuacja w księstwie Szkorbutu stała się dla nich nie do zniesienia. I taki napis widniał na ogromnym szyldzie ponad wjazdem do Kasztelu od strony zachodniej poprzez kolejną wyrwę w murze. Z czasem przybywający tam turyści mogli się przekonać ze wyrw takich jest całkiem sporo i że od czasów rycerskiej świetności musiało upłynąć dużo brudnej, pełnej ekskrementów wody w Wiśle.

Zaparkowali, przeciągnęli się, opuścili swoje tiry i rozejrzeli się wokół. Kiedy po tradycyjnym rozpoznaniu terenów i sklepów i tak zwanej Testowej Jumie Szlugów spotkali się w umówionym miejscu na winku, przez chwilę milczeli zadziwieni tym co ujrzeli. Leżeli tak na skwerku pokrytym miękkim kobiercem co dwie godziny perfumowanej trawy i dumali. Jak im się zdało, i co potwierdziło się w ciągu następnych cudnych dni, trafili do raju.

 

Popatrzcie.

Miasto miało dostęp do plaży, piękny złocisty piasek, laseczki w bikini bez biusthalterów, prysznic co dziesięć metrów, policjanci w ślicznych granatowych mundurach. Ciepła woda. Zimne piwo. Mocne winko. Skwierczące bagietki. Międzynarodowe towarzystwo rozłożone na dziesiątkach obszernych skwerków, pod egzotycznymi palmami, na ławeczkach mięciutko wyściełanych aby się społeczeństwo zanadto nie wygniotło. Na noc szerokie mosty z izolacją cieplną, dostępem do prądu, prysznicami, boksami dla psów. Tak, pieski, wiadomo że Polaczki kochają zwierzątka, a tutaj całe ich chmary, pieski małe, duże, włochate, niemieckie i włoskie. Darmowe szczepienia, oczywiście po odpowiednim zaświadczeniu z Secours, darmowe kości wyrzucane z niezliczonych tawern i supermarketów. Właśnie te supermarkety, zero kontroli, nadmiar swawoli. Działy z alkiem zupełnie niefilmowane. Szyneczki, serki, ogóreczki. Wszystko za friko, inaczej mówiąc dwie minuty strachu, albo jak się ma wprawę, na luziku. Dział z owocami gdzie można sobie zważyć dwie brzoskwinki a zapakować dwa kilo. Sery pleśniowe do zjedzenia między półkami. He he, śmiał się Zbychu Mięsożerca, jak se zeżarłem takiego wielkiego kurczaka i popiłem Bud’em o szerokim otworze i odkręcanym kapslu, to poczułem że żyję. Józef ze ściany wschodniej natomiast niezmiernie się ucieszył, poczciwina, jak udało mu się zwędzić słynne angielskie skarpetki marki Bentley z metalowym logo z boku. Poza tym walkmany, t-shirty, majteczki, gumki, bateryjki, kasetki, czekoladki, batoniki, czipsy, rogaliki, sardyneczki. Prawdziwa Wypożyczalnia Artykułów Spożywczych i Nie Tylko, porównywalna jedynie z mitycznymi Halami Dobrobytu z Kosta Brawa w kraju kudłatych myszy.

 

Ale na drzewach wisi tyle smakołyków, winogronka, śliwki, pigwy, jabłuszka, wieczorami na secours dają ciepły obiadek, prysznic, mleczko, kakao, w ciągu dnia też owocki, darmowa gazetka, ubranka od wyboru do koloru z obsługą przemiłych starych bab. Po co włazić do dusznych hal komercji, chyba po dresik Lakosta który się wymieni za zielsko z nieświadomym sytuacji nowo przybyłym turystą, takim jak Dermot

 

Ale o tym za chwilę

>ile można się tak nudzić< spytał Maras, brat Darasa, potwierdzając tym samym słuszność piramidy Masłowa mówiącej o tym że jak się ma już po pachy i szyję bananów, bagietek, bab, i tym podobnych podstawowych potrzeb człowieka zaczyna się dążyć do wyższych celów, w przypadku Polaczków w grę wchodziła tu potrzeba prestiżu, bycia ważniejszym, większym, mocniejszym od reszty poddanych, tak nie bójmy się tego słowa, poddanych, Dermot to potem błyskotliwie wykaże że nie można mieć tyle fajnych rzeczy za nic; no więc lepszym od reszty poddanych SocjalDzielnicy. Stefcio o Benzynowych Rękach, jako herszt, wymyślił coś co na zawsze zmieniło oblicze KarkaSon, więcej, spowodowało coś wydawałoby się niemożliwego, zetknięcie i powiązanie losów Dermota z Polaczkami, z którymi od czasu dyskryminacyjnych ich zachowań w podstawówce nie chciał mieć nic do czynienia. Stefcio bowiem przypomniał sobie że na pace swojej ciężarówki ma spory ładunek bardzo popularnej w kraju kudłatych myszy, gdzie wcześniej byli, używki, tradycyjnie palonej do piwa w litrowych kufelkach. Używka przypominała kolorem i konsystencją kupę zająca, i w działaniu zupełnie nie pasowała Polaczkom, kręciło się po niej w głowie, chciało się im wyrzygać całą jabolową zawartość żołądka, a co najgorsze, zmuszała do jakiś dziwnych myśli, wewnętrznych dialogów, rozchwiania świadomości, innymi słowy wszystkich takich zachowań, które są antytezą bycia Polaczkiem. Leżała więc na pace i więcej jej nie próbowali, zwłaszcza że trochę bali się gniewu zleceniodawców, dla których to przewozili, ogromnych kudłatych szczurów, już nie myszy, dla których transportowali to poprzez Księstwo Szkorbutu jako dodatkową przesyłkę dla szefa z Łazarza. No ale teraz, pomyślał Stefcio, mogą nam nafikać, a że jest to popularne tam, może przyjmie się i tu, stwierdził w rzadkim przypływie myśli przedsiębiorczej. No i przyjęło się, zaraz zobaczycie, a Polaczki stały się magnatami tej używki, nazywanej tu odtąd Polen. Stało się tak, ze ambicje zostały zaspokojone, wzrost nastąpił, rozwój i prosperita generalna. Zadziałało prawo czasu ogłoszone onegdaj przez siwego dziadka w rajskim ogrodzie, że im więcej czasu się na coś poświęci, tym lepsze efekty nadejdą.

 

Jak działał Kasztel Socjalny? Z punktu widzenia Dermota całkiem nieźle, nie do uwierzenia było na przykład,że zupełnie nie należy obawiać się złych kanarów, że chodzą tu taki maleńcy kontrolerzy ubrani w mundurki z szarfami i pagonami krzyczącymi „ to my, personel, nadchodzimy, więc schowaj się, gapowiczu”. I nie było wcale przemocy, tylko grzeczne wypisywanie mandatów których najwięksi kolekcjonerzy ( a zaliczali się do czołówki Polaczkowie, dopóki nie rozkręcili swojego biznesu) mieli na tysiące Franków.

Zupki wydawano codziennie w strategicznych punktach dzielnicy, przeważnie z narożnych dziupli posprejowanych w czarno-białą szachownicę. Do tego owocki, rodzynki, browiec i chipsy w niedzielę. Nikt nie nadużywał, nikt nie brał dokładki której nie zjadłby później i miałaby spleśnieć. Jednym słowem pełna kooperacja społeczna. Oczywiście mówimy o okresie sprzed Wielkiej Wymiany Kulturalnej. Tak, zgodnie z unijną nomenklaturą Polaczki nazwały swój biznes przy legalizacji, przed którą cały czas ostrzegał ich doradca Stary Niemiecki Hippis.

W okresie w którym Wijowy Tramwaj zawił z Dermotem do Kasztelu sprawy Polaczków miały się nieco gorzej. Biznes rozkręcili świetnie, używka z ich ciężarówek znikała jednak jak ziarno ze spółdzielczego spichrza. Miasto wołało jeszcze, więcej, nienasycone tasiemce oblizywały się, pożerały coraz większe porcje socjalnych zupek, aż poruszono ta kwestię na zebraniu przepracowanych kucharek. Sezamowe batoniki, czekoladki, jamajskie kakaowe jajeczka, karmelowe węże i lizaki syntetyczne, wszystko to zwyżkowało na peryferyjnej giełdzie smakołyków, naturalnie ze względu na właściwości używki jaką Polaczki zarzuciły Socjalan ( tak nazwiemy rdzennych mieszkańców Kasztelu aby odróżnić ich od przyszłej fali imigrantów z Brudlandii zwanej inaczej Marokiem.).

 

Apetyty wzrastały, niestety zapasy z Księstwa Szkorbutu nie były nieograniczone. Wręcz przeciwnie, właśnie się skończyły. Dlatego każdego przybysza z zewnątrz Polaczki z wzrastającą niecierpliwością nagabywały. Nagabywały, prosiły, groziły, sępiły, wymuszały, przeszukiwały. Każdy traktowany był jak potencjalne źródło kostki, ale z każdym próbowano innego sposobu, biorąc pod uwagę takie jego parametry jak rozmiar tricepsa i bicepsa, agresywność, strój. Efekty niestety były mizerne. Na Polaczki padł blady strach, nie dlatego bynajmniej że musiałyby wrócić na łono państwowego trawnika bo to jak każde łono było przyjemne, ale ze względu na zobowiązania. Co bardziej życiowo doświadczeni wiedzą że nie można być absolutnym Szefem, zawsze nad tobą jest większy Szef, większy misiu którego łączą cię z tobą jakieś więzy niekoniecznie przyjacielskie. Naiwni pytają czemu większy misiu nie przejmie działalności mniejszego, ale oczywistym jest ze pasożyt nie zabija żywiciela. W naszym wypadku większym misiem była okrutnie groźna mafia Buraczana, pochodząca z dalekich wschodnich rubieży zaratajskich. Nazywana była tak ze względu na monopol w sektorze drogaśnego wina buraczanego, które wraz z luksusowym wydaniem Głosu Lublina drukowanym na liściach tytoniowych i soczystymi, tryskającymi zdrowiem z piersi ciziami z Bieszczad dostarczała owa mafia Polaczkom. Naturalnie za dochody z dystrybucji kupy zająca, jak ją wulgarnie określał Stefcio. Hej, Stefcio o Benzynowych Rękach, ten gieroj nie bał się niczego, ale czuł odpowiedzialność za swoich ludzi. Wiedział ze z Burakami nie ma żartów. Nikt do końca nie wiedział skąd przyszli, ani kiedy, może byli starsi niż świat, narodzeni w krętych korytarzach donieckich kopalni kiedy trawa była zieleńsza a brzoskwinie piszczały gdy się je szczypało. Krążyły plotki ze to właśnie szwadron Buraków wybił śmietankę towarzyską polskiego wojska podczas wojny, strzelając im z bani w tył głowy. Byli to okrutni mężowie, kły czarne a fryzury siwe, zionący wódką i próchnicą, o twarzach pooranych pogrzebaczami, kieszeniach pełnych niedopałków, spodniach kanciastych i butach mokasynowych wykładanych bursztynem. Byli bezwzględni, potrafili zjeść wszystkie kaczki pekińskich kucharzy jako ostrzeżenie, a nawet trochę krewetkowych zup, i ryżu po bolońsku, i marchwi w sosie słodko-kwaśnym i nic a nic nie zapłacić. Tak czy owak niejeden z Polaczków miał motywacje żeby się bać, bzykając cizie na kredyt, pijąc buraczane wino i wiedząc ze kredyt ten nie w durnym PKO a u Buraków jest zaciągnięty. Widzicie jaka desperacja musiała nimi rządzić tego dnia, kiedy własnego bądź co bądź w jakimś stopniu rodaka, Dermota, Stefcio o Benzynowych rękach nagabnął. Nie, kolego, Dermot nie weźmie od ciebie dresiku Lakosta, nie ma dla ciebie kosteczki, nie dzieli ustnika z pospólstwem. Ale być może pomoże ci rozwiązać twoje problemy. Być może decyzja żeby zagadnąć właśnie jego gdy zdezorientowany siedział na przystanku tramwaju była najlepszą w twoim marnym życiu, Stefcio. Najwyraźniej zajebiście zrobiłeś biorąc go jak prosił do secouru na prysznic i lasagne w sosie meksykańskim. Że otworzyłeś się przed jego słuchającymi brudnymi małżowinami usznymi, wyjawiłeś mu problem, jego zaczątki, genezę i pozorną beznadziejność. Że mu zaufałeś, wysłuchałeś odpowiedzi, przyjąłeś radę i nawiązałeś współpracę. Bo Dermot wiedział jak rozwiązać problem, znał odpowiedzi, jego kipiąca energia twórcza i kwalifikacje mogły nareszcie znaleźć miejsce. Z czasem okazało się ze są niepełne, że brakowało mu tego i owego i dlatego żałował ze nie studiował raczej handlu żywym towarem, ale i tak było rewela. Sprawdzał się, awansował w najważniejszej, bo wewnętrznej hierarchii samozadowolenia. Jego pomysły nie obijały się już sfrustrowane o dekiel czaszki ale radośnie fruwały, fikały i sprawdzały się, yes, man, w prawdziwym życiu. Dermot był przecież wyśmienitym podróżnikiem. Znał krainę kudłatych myszy całkiem dobrze, był na jednym z ich słynnych festiwali gdzie zabawa trwała dłużej niż do rana a konopne piwo rozlewało się wszystkimi otworami. Wiedział tedy doskonale skąd myszy zdobywały ulubioną swą używkę, ergo, wiedział jak zaradzić, przynajmniej teoretycznie, niedoborom panującym na rynku Kasztelu. Naturalnie, tak, aby przyniosło to korzyść Polaczkom, pomogło spłacić Buraków i nowe zachcianki, ale tez nie za darmo, nie, w końcu jakoś na nowe hawajskie koszule musi zapracować. Wiedza, panowie, kosztuje, akumulowałem ją długo, a teraz jak dobrze kontrolowany balon, po troszku popuszczam, ale musze mieć profity. Więc ugadali się na podział przyszłych profitów i umówili na przyszły wtorek, a Dermot zasiadł na trawie i niczym Conan myślący o Valerii zadumał się, zasępił, uruchomił wszystkie procesy myślowe jakie potrafił, zgrzytał zębami, obgryzał paznokcie, dłubał w nosie, skubał i kręcił pejsy, drapał się po genitaliach, rękach, wierzchu dłoni, łydkach, przywoływał wszelkie znane mu handlowe teorie i formuły, podręczniki i poradniki, rady Wiedźmy Ple Ple z telewizji i wreszcie, po tygodniu, nic nie jedząc, nic nie pijąc, nie sikając, się nie myjąc wyrzucił z siebie, sam, bez pomocy czyjejkolwiek many, właściwe Rozwiązanie. Było genialne, proste, ale nadzwyczaj mądre. Zadziałało, i to najważniejsze, choć Stefcio słuchając go po raz pierwszy był cynicznie sceptyczny. Kiedy jednak zaczął działać, kiedy ich projekt okazał się sprawnie naoliwioną maszynką robienia bejmów, gmerający w nowych złotych łańcuchach Stefcio nie był już ani trochę sceptyczny.

 

Galera wujka Alego z Tetuanu ledwie miała czas na krótki postój i wymianę wioseł, kursowała prawie nieprzerwanie w jedną stronę wioząc rozczochranych młodzieńców i dredziaste pannice, a w drugą objuczonych tobołkami smagłych wąsaczy z gór Rifu i spoza nich, i ich rodziny, kobiety w chustach, z tatuażami na twarzach i dłoniach, monetami w uszach, malinowymi ustami. Dermot nieraz siedział w portowej knajpie wraz z Lugiem, bo rychło przybył on do Kasztelu ekspresowym tramwajem, i ze Starym Niemieckim Hippisem, nadzorującym prawidłowy przebieg wymiany. Siedzieli na werandzie i obserwowali załadunek i odbijanie od brzegu, i rozmawiali o tym. Z czasem dołączył do nich Fajczarz w Rifu, ważna figura jak można by wnioskować z respektu jakim Chudzi go darzyli. Z rozmów, jakie wtedy prowadzili Dermot wyniósł wiele mądrości i cennych przemyśleń. Wyniósł też niejednego kaca, kufel i tym podobne, ale nie to jest istotą tej opowieści, podobnie jak nie są jej treścią dotychczasowe wprowadzenia, wiodące przed wszystkim do ważnego monologu Starego Niemieckiego Hippisa, uważajcie kiedy nadejdzie, bo będzie zawierał coś w rodzaju przesłania.

 

Dermot patrzał na wyrzutków, jak początkowo ich nazywał, porzucających swoje leże dla nieznanego. Pamiętajcie bowiem, że choć Dermot to przewspaniały podróżnik, podróżnik tamtym okresie krążył głównie po orbicie wokół jądra Gorada, jakby przyciągały go jakieś tajemne siły. W tej portowej knajpie, patrząc na fantazyjne fryzury emigrujących, na ich stroje z łyka, słomy, szmat i gazet, na kolczaste naramienniki, drewniane spinki, kościane wisiorki, roześmiane twarze, narkotyczne oczy, obserwując to wszystko starał się zrozumieć co odpychało ich z Kasztelu Socjalnego, gdzie życie tak łatwe a ser na wyciągniecie ręki. Dlaczego Myszy uciekają, pytanie zadawał sobie, Lugowi, aż wreszcie podzielił się wątpliwościami ze Starym Niemieckim Hippisem, którego aby nie przedłużać nazywać będziemy Starym Hippisem albo po prostu H. Dermot nie był zresztą jedynym który tego nie rozumiał. Haszyszowy Fajczarz, guru chudych, klął na głupotę młodzieńców podążających suche doliny jego ojczyzny i zarazem ich błogosławił, bo na zwolnione miejsca na skłotach i kartonowych osiedlach pod Kasztelem przybywali jego rodacy, całe rodziny żądne lepszego życia w pierwszym świecie. Wiecie dlaczego fakt, że H i Fajczarz, nie mówiąc już o Roznosicielu Idei Dermocie, spotkali się w tej portowej tawernie, dlaczego to było tak ważne. Bo wiedza jest zawsze cząstkowa. Fajczarz wiedział jak jest tam gdzie jadą dekadenci z Karka Son, ale to H wiedział przed czym oni uciekają. Obie strony mogłyby się sobie dziwować i nie rozumieć, a rozmowa pokazała im większą cześć wiedzy niż byłaby dostępna z osobna. To stara prawda, westchnął Dermot, trzeba było wierzyć Geremkowi.

 

- Jedno to czas, powiedział w pewnym momencie H, jak śpiewa Linton Kwesi J, słynny murzyński guru z drugiej strony Kanału, potrzebujemy więcej czasu. Choć pozornie czasu tu jak lodu, aby być pełnoprawnym członkiem społeczności trzeba tu płacić za wszystko czasem, którego nie można pożyczyć w żadnym banku ani dostać na talon, ale którego wszyscy mają tyle samo, jedni troszkę mniej, drudzy trochę więcej. Czas rozrywa nas, bo jest coraz więcej rzeczy na których możemy go wydać, a my nie chcemy mieć tego wyboru. Wrogowie wolnego wyboru, powiedzą o nas, ale nie w tym rzecz – to nie jest wolność, bo tu nie ma najważniejszego wyboru, między koniecznością wybierania a możliwością spokoju umysłu. Zarzucają nas, bombardują podświadomymi nakazami wybierania, czyniąc je atrakcyjnym cielcem, złotym, błyszczącym cielcem wykutym z wielu pustych alternatyw. Ja nie jadę w góry Rif ćmić fajkę, nie, to ułuda, która jest dostępna i tutaj, ale która ma zastąpić wybór. Jest lekarstwem, świetnym lekarstwem, które leczy jednak objawy a nie przyczyny. Przyczyną jest mnogość alternatyw, tysiące, miliony rozwiązań, a ich ilość przyrasta w szalonym tempie, tyle tylko że każde z nich jest innym kostiumem w jaki przybiera się prawdziwą nagość życia.

 

- Niezłe, kurwa, jak z >Pani Domu< – wtrącił rozbawiony Lug

- Wybory i alternatywy sztucznie rozdymają życie, ciągnie się ono jak flaki z olejem, jest długie i pełne zadowolenia. Tyle że gdzieś nad naszym chlewem, jest gospodarz który wrzuca żarcie, dla nas bardzo smaczne, pyszne, mamy do wyboru koryto z takim, i owakim, z żarciem słodkawym słonym, żółtym, fioletowym i czerwonym. Tyle, że my nie wiemy o tym, ze są to odpadki, że do tego, co je się na zewnątrz chlewu ma się jak Sinalco do oryginalnej słodkiej Pepsi Coli pitej w pustynny dzień.

 

- hmm – zamruczeli, Fajczarz ze zrozumieniem, bo pił taką, a pozostali bez, bo nigdy.

 

- Na zewnątrz chlewu zapewne są, nie wiemy tego, bo nigdy tam nie byliśmy, niebezpieczeństwa, psy o trzech szczękach, złośliwe dzieci dźgające szpadami, zapadnie, pajęczyny, faszyści. Samo zło, rozumiecie, ale tez jest coś dla czego warto się wyrwać, jakaś tęcza, no nie wiem dokładnie co. Ale najważniejsze jest to że nie wiem, nie chcę robić czegoś co znam, sprawdzać coś, o czym wiem, chcę powiedzieć sobie na łożu śmierci że byłem swoim własnym odkrywca, że odkryłem cos dla siebie, nawet jeżeli przed mną odkryto to po tysiąckroć. Na zewnątrz jest wielka zmiana, jest Wielkie Ryzyko. Nasz świat nauczył nas bać się tego słowa, nauczył nas negatywnego znaczenia, kiedy mówimy Ryzyko boimy się, drżymy a czasem sramy w gacie. Ale przecież to dobre słowo, pieszczące włosy przenikające duszę dobrym zimnem, jak wiatr w upał, zanim jeszcze napiliśmy się tej Pepsi. Czujemy się z nim dobrze, a raczej czulibyśmy gdybyśmy spróbowali. Nie wiem na pewno, tak sądzę. Ale musimy spróbować, a wy spróbujcie zrozumieć dlaczego to robimy.

Bardzo mądry człowiek, znamy go tylko ze strzępków obrazu, ulotne wspomnienie, jak pali sudańskiego papierosa i popija z bukłaka z wielbłądziej skóry, sługa Mohamada Farrah Aidida, powiedział cos ważnego.

Rzekł > wy, na Zachodzie, prowadzicie długie, pozbawione przygód życie i choć z pewnością temu zaprzeczycie, świadczy o was fakt, ze nie bylibyście skłonni go nawet bronić, nawet gdybyście potrafili <

 

Czy coś podobnego.

 

Jeśli gnijąc w wygodnych fotelach naszego chlewu, naszej klatki uważamy ze coś zyskaliśmy i jest nam w jakimś sensie lepiej, to musimy pogodzić się z faktem że cos straciliśmy. My mamy nadzieję że nie bezpowrotnie i mamy nadzieję to cos odnaleźć. Dla wielu nie jest to na tyle ważna strata, większość nawet jej nie zauważa, i dlatego pozostanie tutaj siorbiąc darmowe zupki i płacąc swoim czasem za wygody, albo unicestwiając się kiedy okaże się ze te wygody nie wypełnią pustki. Dla nas nie wypełni jej prorok Puchatek i jego nowo odnaleziona wiara, nie wypełnią jej pielgrzymki, nawet ziele, nie wypełni telewizor, pralka, gumowa lalka, posada, dobra rada, sen przez 12 godzin, obserwowanie innych niewolników ich klatkach. Aby poczuć ze żyjemy musimy dać się wytarmosić ryzyku, zrobić coś od tyłu, spróbować inaczej, pozornie bezsensownie, popłynąć w druga stronę galerą Alego z Tetuanu. Robimy to też dlatego żeby zrobić miejsce dla innych, wszyscy nie mogą iść w tym samym kierunku, bo nie starczy miejsca. Przecież to chyba rozsądne, nie nazywajcie więc nas więcej głupcami, bo jesteśmy jak mieszkańcy jasnej strony Księżyca, żądni zobaczyć jak wygląda ta druga, pozornie gorsza, ciemna. Mnie pociąga osobiście brud, nieczystość, chaos, nieprzewidywalność, dziura w asfalcie, wszystko to czym nakarmi nas z pewnością Matka Ryzyko. Wiemy że jest nieprzewidywalna, jedyną rzeczą którą naprawdę możemy od niej oczekiwać jest właśnie zaskoczenie. I ja, mimo że jestem stary i wiele lat w klatce spokoju przeżyłem, na to idę. Odrzucam, być może za późno wybory, albo inaczej, odrzucam tyranię wyborów i przekonanie że jest to jedyna droga i zdaję się na kołysanie przeznaczenia, na dryfowanie podczas którego zdarzy się niejeden sztorm, i któryś z kolei mnie zatopi, ale bulgot kiedy będę tonąć będzie z pewnością przyjemniejszy od charczenie na ciepłym łóżku, charczenia które można przewidzieć, które profesjonalni lekarze odsuną w czasie, bo prosiłbym ich o to, jak wszyscy mieszkańcy klatki żądający więcej, więcej.

Nasze rachunki z życiem, jak przeczytałem w biuletynie geograficznym, określa ponoć równanie. Musimy dbać o jego najkorzystniejszy dla nas układ. W liczniku jest to co mamy, w mianowniku to co chcemy mieć. Jeśli chcemy długiego życia, aby równanie było w równowadze musimy walczyć, cała naszą energię poświęcić na walkę z dryfowaniem znoszącym nas do otchłani, byle dalej w stronę spokojnego brzegu, na którym, w razie powodzenia spędzimy spokojną i dostatnią starość, a może i wiek dojrzały, jeżdżąc plażowym wozem i pijąc drinki.

 

Tu Fajczarz wyraźnie się rozmarzył.

- Jednak będziemy wówczas zmęczeni – ciągnął H – bo walczyliśmy ze światem żeby przezwyciężyć Dryf. Jeżeli poddamy się mu, jeżeli ograniczymy nasze żądania wobec mianownika, wobec tego co i ile chcemy mieć, to zawędrujemy prędzej czy później do otchłani, nieraz po drodze zaleje nas nieprzyjemna, śmierdząca fala, ale kto wie o jakie lądy zahaczymy. Na pewno nie dotrzemy do złocistej, stetryczałej Plaży Drinków. Ale kto, jak nie dzieci ryzyka może odkryć nowe, jeszcze nie odkryte plaże. A nuż, naiwnie powiem, lepsze?

 

- Ale masz gadkę, napij się waść Fortunki, bo ci musiało zaschnąć a gardziołku po takim gadanku. – Lug jak zwykle był towarzyski i ekstrawertyczny, i jak zwykle nie starał się zrozumieć ważkiego messedżu Hippisa. Dermot siedział zamyślony, naturalnie, tego wymaga konwencja opowiadania, żeby słowa mądrej osoby, archetypu Yody, wpłynęły na głównego bohatera, i jak później zobaczymy, jego dalsze postępowanie. Fajczarz natomiast odcharknął i powiedział.

- Zupełnie cię popieram człowieku. Gdybym był jednym z was, pojechałbym z wami. Ale w moim wypadku to bez sensu, bo właśnie stamtąd przypłynąłem,. Wy macie racje i ja mam rację, bo nasze drogi biegną w przeciwnym kierunku. Gdybyśmy nie ruszyli z miejsca nigdy byśmy się nie poznali, i dlatego było warto, i dlatego nie warto rezygnować i trzeba iść dalej. Zmiana jest wartością tylko, że my i wy inne rzeczy zmieniamy, z innego punktu wyjścia wychodzimy. W naszym języku, to co dla ciebie jest dobrą Matką Ryzyko, u nas to surowy ojciec Niepewność. Twoja klatka dla nas wygodnym posłaniem. Mi potrzeba właśnie zupek i telewizorka i czystych trawników. Żałujmy jedynie oboje, że tak późno rozpoczęliśmy naszą podróż. Czy też nasze podróże.

 

- Racja. Nabijemy Fajeczkę? – uśmiechnął się H.

- Nie – z bezzębnym uśmiechem odparł Fajczarz – przyjechałem tu dla waszego alkoholu. Dermot, zawołaj no któregoś z Polaczków, słyszałem, że zgromadzili przednie wino buraczane.

- Polaczki niczego nie gromadzą, żyją chwilą, czasem myślę sobie ze są w duszy czarni. – odparłem wówczas Fajczarzowi – Ale spytam, może nie zdążyli wypić ostatniej partii, a mi przecież nie odmówią.

I tak robiliśmy nasze imperium, realizując program Wielkiej Wymiany. Przekupując urzędników, wysyłając transporty w obie strony. Wymiana ta miała sensowniejsze korzenie i podstawę niż zrazu myślałem, nie tylko dawała zadowolenie i szczęście obu jej stronom, ale dawała dużo do myślenia mi. I miała zmienić moje życie, gdy już się tak dobrze, na maksa dogłębnie zastanowiłem nad słowami H, przerobiłem je z każdej strony i wreszcie dałem je do oceny naszemu mędrcowi, Ogmie, co został w Fiksater Proti Poti. Powiedział mi, że mądrość z naszej Podziemnej Biblioteki i mądrość życiowa to w gruncie rzeczy to samo, on jednak, mimo że mnie lubi i w ogóle, nie będzie mi towarzyszył, bo zbyt jest sentymentalny. A gdzie miał mi towarzyszyć, o tym moje dzieci, następnym razem.

TAK SIĘ BAWIMY W CZASIE WOLNYM

February 1st, 2012

 

 

 

TAK SIĘ BAWIMY W CZASIE WOLNYM CZYLI NOTATNIK DERMOTA

 

4 -ty dzień zimowej deprechy

 

>czasem myślę sobie że gites byłoby zostać pieśniarzem ludowym, nazwalibyśmy nasz zespół AAAkcent albo AAAAbażur aby być zawsze na topie, przynajmniej w gazecie w rubryce kleinebekantmachungen. jeździłbym luksusową rykszą zaprzężoną nie w jakiś tam chłopów pańszczyżnianych tylko zdrowych wyzwoleńców z ościennej siłowni. mnóstwo mulatek, jamajskie cygara, wspaniała grzywka i bokobrody na półtora łokcia. żadnych rozterek czy się bawić czy nie, i co przez to okażę, żadnych zahamowań powyżej poziomu fizjologii. bardzo kultowo.

>Poszedłbyś gdzieś, zrobiłbyś coś, nic tylko siedzisz i przesiewasz czas oglądając te bzdury. Żadnych perspektyw, no po prostu zero.<

>no to poszłem, poszedłem, podeszedłem. stała pod nagą płaskorzeźbą i robiła fotografie, ciężko jej to szło bo się sjena palona skończyła, a ta nie ma substytutów. zapytałem ją czemu jest dzisiaj taka smutna, czy ta depresja zimowa jest zaraźliwa, i czy nie chce się przejść do kina. powiedziała w te słowa, po wstępach i wymianie sucharów naturalnie >ty Dermot wiesz coś chyba o psychologii, byłeś przecież w Oxfordzie, a nawet w stricte protestanckim trynity kollege.<

nie byłem już tego pewny ale z grzeczności przytaknąłem spojrzeniem

>słuchaj, mam taki problem. Noszę modne pantofle, “kaczuszki”, używam wody mitsuko, tańczę twista, czytam Sagankę, lubię big bit, jednym słowem jestem nowoczesna na wskroś, idę z duchem czasu. no i nie mam powodzenia. Ci chłopcy z kolektywu ogrodniczego na Sołaczu powiedzieli że nie mają czasu na kobiety, bo muszą spłacać wysokooprocentowane haracze monopolistom nawozowym.<

>to wprowadzili monopol? nie wiedziałem…<

>owszem, chcą w ten sposób zdławić rastafariańskie plantacje, zwłaszcza że Abu Pokal kandyduje na rektora.<

ziut-ziut przemknął tramwaj. ostatnio jest ich coraz więcej, to dlatego że stracono kontrolę nad rubieżowym centrum rozpłodowym, a megafony ostrzegały, nie sprowadzać nowych samców. nie posłuchali, i teraz mają. Ten ostatni buhaj , wyjątkowo silny, holenderski.

>co z tym Abu Pokalem?<

> ma dużo mocy, ty wiesz jakie on ma baki?<

> a inne wpółczynniki?<

> siła rąk 10x, siła ramion 5x, siła barków 10x, siła przedramion 15x, koordynacja obu rąk 1x, bo dużo pali.

> a jak u niego z maną?<

> sprawność w działaniach arytmetycznych 3x, ogólne umiejętności przystosowania się 5x, szybkość podejmowania decyzji 0,5x, rozumienie pomysłów mechanicznych 2x, zmysł węchu 10x, określanie wielkości przedmiotu “na oko” 2x, określanie szybkości poruszających się szybko przedmiotów 3x, pamięć do ustnych pouczeń niezbadana, pamięć do nazwisk i osób 10x, takt w stosunkach z ludźmi 4x, wygląd zewnętrzny, uroda 20x, zdolność koncentracji w rozmowie przekraczającej możliwości poznawcze przeciętnego nowicjusza – prawie żadna…<

>krom, w dzisiejszych warunkach to i tak gieroj. wygra z kretesem<

zapadło krępujące milczenie, takie co to jeszcze nie jest naturalne, bo potem to się gites milczy, ale to nie było w dechę. modliłem się żeby dowieźli węgiel, byłoby o czym rozmawiać.

>dermot?<

>dobra, chodźmy , ale nie mów mi już z małej litery<

jej uśmiech był potwierdzeniem tego że młode dziewczęta uśmiechają się średnio o 39 % częściej niż młodzi mężczyźni.

szliśmy. jej rude loki niestety były całkiem fikcyjne.

tralala, słonie biegają po parku, widziałem kiedyś kupę smoka, hmm, Ogma daje mi korepetycje z pisma klinowego, chcę w wakacje pojechać do Asyrii, może zdobędę sponsorów chociaż nie jestem harcerzem. a teraz wreszcie to co ci chciałem powiedzieć, kończymy z owijaniem w bawełnę, zwłaszcza że muszę zdążyć zanim tam dojdziemy :

>wynalazłem nową technikę pisarską, myślę że jestem geniuszem , choć muszę iść na fachowe badania. moja technika jest nader prosta a skuteczna i pozwala do woli zapełniać dowolne ilości papieru, zgarniać wierszówkę i jeździć za to na polowania.<

erotycznie zgrzytnęła ustami, więc przeszedłem do rzeczy.

>nazwałem to Każdy Umie Czytać Poza Sędziami Na Thingu Ale Nie Każdy Ma Klej, co oznacza pozbawioną sumienia technikę samplingu, będę otwarcie wsamplowywał grepsy, traktaty filozoficzne, podręczniki autostopu, reklamy, nalepki z kefirów, testy psychopatyczne, a nawet kawałki piór i złotych ozdób, tworząc dzieło ponadrzeczywiste, mitologię wszechświata, bo on cały właśnie tak jest zbudowany, z bardzo maleńkich, niewidocznych gwiazdeczek<

> pociągające, ale czy powinieneś mi to zdradzać wiedząc że sypiam za korepetycje z najsłynniejszymi kopistami targowymi? a jeśli oni to ze mnie wyciągną i sprzedadzą na targach paserów w stolicy?

grzmot, pobladłe niebo, ptaki przestają ćwierkać, ja blednę też.

>upadła dziewko – nigdy więcej nie wymawiaj tego słowa w mej obecności…masz rację, to się nie może tam dostać, za dużo tam francuzów, oni nie mogą zdobyć mojej techniki, prymat północy jest święty…wydałaś na siebie wyrok…muszę cię zabić<

> ależ opanuj się, za bardzo ulegasz latynoskim wpływom kulturowym. po prostu skaż mnie na banicję, kup mi szejka na wynos i spotkamy się za godzinę<

>sprytny szantażyk, babska mędrkowatość<

było to jednak uzasadnione, bo stanęliśmy właśnie pod garkuchnią.

>zaczekaj, ale nie odchodź< wszedłem do środka < dyń dong > zadzwoniłem >stuk puk < zapukałem, fałszywa ściana sprawdziła mój ogam, otwarła się, powiedziała > nielegalny Bar Krowa otwarty jeszcze nie jest. ze sklepu fabrycznego skorzystaj< więc wróciłem na zewnątrz.

jej już naturalnie nie było.

eh, nic nowego, być balonem, żeby jeszcze z helem, to by było wesoło. Lug mnie od dawna zachęca do rytualnego samobójstwa. nie warto, mówię, podróżowałoby się wówczas naturalnie łatwiej, ale ty wiesz co oni robią z ciałem? wieszają na szubienicy, karmią nim ptaki, rozwlekają przy użyciu dresów skazanych za przestępstwa podatkowe, a na samym końcu ubierają w satynowy żabot i kładą nogami w kierunku wielkiego Jesionu. Nie, wolę zginąć w bitwie, to bardziej uświęcone tradycją.

oj, przejechała lodowa furgonetka i sygnał mówi że za chwilę mecz tzapzihuitzipotzli, bezurazowy futbol mentalny o puchar peyotlu. Idę pokibicować, sport to zdrowie.

 

chronologicznie później

 

trzy doby bezcelowego miotania się po mieście i dworcu nie dały oczekiwanej satysfakcji

>krasnoludy nie dowiozły węgla< sklepowa siąknęła nosem.< zima sroga. Wie pan ile teraz kosztuje zwykły budyń – przez to że nie mamy opału – więcej niż dwa woły. Jak brukerzy z katedry przychodzą na śniadanie to nawet kakao nie dostaną, mimo że jamajka obniżyła ceny.  nie mam po prostu energii.<

> i nie buntują się?<

>daję im wstrząsy elektryczne, myślą że ciepło im się robi od picia. pozory, pozory. wszystko jest ułudą<

>no, nie wchodźmy w politykę<

>to bardziej ekonomia panie Dermocie. zniżka cen kakao powinna według wolnorynkowych reguł przełożyć się na większe zadowolenie konsumentów, a potem na większą płodność i korzystniejszy przyrost nowych wojowników, bo społeczeństwo się rozmnaża, widząc swe perspektywy w barwach jaśniejszych niż zwykle.<

>czemu tak zatem nie jest?<

>czynniki pozarynkowe, tylko i wyłącznie. Po pierwsze, wybory rektora już niebawem. Po drugie, strajk gnomów w krasnoludzkich kopalniach. A nie można go stłumić, bo wybory. Ergo, jest zimno.

>mowa-trawa, mowa-trawa < zabuczał wchodzący do sklepu nieletni i zamówił dwa duże mleka w foliowych woreczkach. łypał okiem.

>znowu ten narkoman< sklepowa wypluła szluga. < a masz zaświadczenie?

>nie, ale mam klejnoty, dużo klejnotów i jeszcze szczerozłote otoczaki.<

>szagaj w chrusty< zaklęła < jeszcze mi koncesję odbiorą.

młody odburknął że anarchia jeszcze nadejdzie i skindżalnął.

zwróciła się do Dermota – czyli mnie – smutno zapatrzonego w swój szejk.

> mam zlecenie. oszczędzałam na to. mam dość wstawiania nowych szyb, chcę się rozprawić z korzeniowymi wojami.<

> babilońskimi?<

> widzę że się rozumiemy. Chodzi mi o tych pieśniarzy z jerychońskimi trąbami, babilońscy wyjcy co mi szyby wyciem kruszą.

>babilońscy?<

>tak, pieśniarze. Te ich trefione brody, cudaki jakieś, te perfumowane czarne loki, lubieżność i tyle. Przychodzą z parku co tydzień, obchodzą sklep, krzyczą sha la la la la, aż szyby pękają i porywają zakwas – zawsze tylko zakwas i maślankę z meskaliną – no i czmych czmych na poczwórną jedynkę i tyle, nie ma ich.<

>to będzie słono kosztować<  nie wiedziałem o czym mówiła ale tak się zwykło ripostować w westernach na polsacie.

>musisz ich nawrócić. oznacza to, że mają oddać mi zakwas z nawiązką, przeprosić z mównicy papieskiej i poprzeć Mumie Jabala w wyborach, mają bądź co bądź autorytet w środowisku.<

>a zapłata?<

>proponuję że będziesz mógł rozwiązać słynny test psychologiczny profesora Derjenigedermartinderartistuntersuchte. sztama?<

> a jaki współczynnik pamięci do nazwisk i osób ma Mumia Jabal?<

> 15x<

kuszące, pomyślałem.

> a zatem ja i moi współpracownicy będziemy mogli rozwiązać ten słynny test krzyżackiego profesora – który jak wszyscy pewnie wiedzą – dotyczy sensu życia?<

sprytnie to powiedziałem głośno, żeby wszystkie skrzaty sklepowe mieć za świadków umowy, sklepowa bywała zdradliwa.

nie dała po sobie poznać, była jak Indianin.

>masz mnie w garści, widać, że w Wieży uczono cię sztuki negocjacji. szejk na koszt firmy, tylko dla ciebie < dodała z przekąsem.

To już było coś. Musiałem tylko znaleźć kamaradów.

 

I co się okazało. Że się zdefeudalizowali i skapitalizowali, żadne więzy krwi, rozkosz wspólnej wyprawy, nic z geas, zero honoru, inicjatywy, ochoczego aplauzu “tak, oczywiście”, marazm, w ogóle amitycznie i antyarchetypicznie. Każdy z osobna odmówił mi współudziału, Dagda miał umówione wesele, Lug rzeź na polach zamoraskich ( Zamora to kraina za Moraskiem ).

?a mówił że się już z nimi nie bawi?

ale ty Ogma, chyba mnie nie zawiedziesz. Że co? Że głosujesz na Abu Pokala. Przecież on postuluje demokratyzację senatu, chce zmienić architekturę stołówki, zakazać przemocy na boisku. No co ty.

Nic nie pomogło. Stwierdzili, że mają prawo wykupu swoich akcji w przedsięwzięciu, bo pozwala na to niskosformalizowany przechowywany przez góralskie czarownice statut naszej szajki. O Kromie, powinienem był słuchać przestróg misia Puczatka i nie pożyczać im tych manuskryptów z prawa cywilnego.

Przestań, powiedziałem sobie, więcej stanowczości i północnego zrównoważenia. Realizacja przedsięwzięcia własnymi siłami przy użyciu ofiarowanych mi w ramach ich udziałów artefaktów powinna przynieść  zdecydowanie większy przyrost zadowolenia i samoakceptacji, a zadowolenie jest chyba tym czego szukamy. założę tylko dodatkowe futerko i idę po rower. Niemożliwe jest możliwe.

wspaniała zabawa bez przemocy

halo, Ferdynandzie, obudź się, czas do szkoły. Więc to był sen? szkoda. łóżko, łazienka, owsianka, łazienka, płyn na pryszcze, palto, cmok, cmok, trolejbus, szkoła, łysy portier, ohydne twarze, pani profesor, pederaści i snobi, rozmowa na korytarzu, wymiana obrazków, bitwa na trampki, co masz na łoku, daj miodu, wrzućmy nowaka do kibla, ah, oh, ja was zjem, wreszcie lekcja krzesania ognia.

>dzieci zmówcie paciorek – święta mandarynko bądź miłościwa nam, święta cytrynko, chroń nas od wypadku, święty grejpfrucie z moguncji, chroń nas od spadnięcia w przepaść<

zaraz, piekło i szatani, to modlitwa bab tramwajowych. Klasa jest tak wąska, ma okienka wzdłuż, Pan Kapłan sprawdza kody kreskowe na karkach pasażerów. ja nie jestem żaden Ferdynand.

Tak tak tak tak. Wijowy tramwaj wijąc się po podniebnych szynach przecinał mgłę wystukując rytm. Byłem pasażerem numer 189082.8657959. Jak zwykle wiedziony nadzieją że nie jedziemy do obozu poprosiłem stewardesę o golonkę. Kątem oka obserwowałem babilończyków.

 

(troche później)

>cześć chłopaki< przysiadłem się >jaki macie dziś współczynnik rozumienia słowa pisanego?<

>to zależy w jakim alfabecie< zagrzmiał wytrenowanym basem najstarszy > a tak w ogóle co, jesteś kanarem? <

> ho ho ho < zaśmiali się pozostali trzej.

> to co, pogadamy trochę o pierdołach? <

> jak zawsze w twoim przypadku der Mot <

> nie jestem nazistą <

> wiemy wiemy. Ale słuchaj < powiedzieli chórem > Jah nam mówi że z ciebie będzie chłop na schwał. Zmień trochę liniowatość akcjI. Sugerujemy, daj se luz, my musimy po prostu wykonywać nasz proceder, nie przeszkodzisz nam, bo to rytuał, jest silniejszy od twej misji, to przeznaczenie, no , Dermot, uczą o tym na mitologii w każdej ochronce.<

> czyli wiecie, że mam na was zlecenie? A co sobie pomyślą moi fani? Że nie miałem niekonwencjonalnych pomysłów na pociągnięcie akcji. Fabuła siada.<

> słuchaj, w gruncie rzeczy wszyscy chcą puenty. no to przyspieszmy. <

> czyli co mam zrobić? <

> na początek wstaw ten nagłówek< podali mi zmięty pergamin.

postawcie mi złoty skatafalk

>chodzi o to, że nie mamy odpowiedniego skandydata na doroczny neoegipski turniej tancerzy ska ‘skarabeusz’. A ty masz niezłe łydy, długo wytrzymasz. <

> ale przecież niedługo wybory, powiedziano wyraźnie, zabaw hucznych nie urządzać. <

> wybory nas nie interesują, turniej jest stricte antysystemowy. Ta tłuszcza co głosuje wyborach ma nie więcej niż pięć lat. baba ze sklepu z mlekiem też służy systemowi, myślisz że nie wiemy że ona dostarcza śmietankę na orgietki u komisarza milicji? Dlatego olej ją i bądź naszym skandydatem. <

> ale zależy mi bardzo na teście profesora Derjenigedermartinderartistuntersuchte, jest taki kultowy, a ona go ma.

> ha ha, bujdy, jedyną istniejącą kopie ma von Daniken, przyjaciel profesora, a tak się składa, że to on funduje złoty skafander dla zwycięzcy turnieju. Jak byś wygrał to na pewno pozwoli ci przepisać. To co, wchodzisz?<

> bardzo dobrze, wy bierzecie skafander a ja test. I nie napadacie dziś na sklep z mlekiem. Co mówi Jah ?

>że to dobry układ, panie der Mot. Dorzucamy jeszcze chlebowe piwo, beczek sześć. współczynnik bełkotania po nim 8x<

 

interesy robiło się a tramwaj model wyścigowy wjechał na peron

 

turnieje ska słyną w środowisku osiedlowym ze swojej głupoty. /dlatego są tak ukryte, bo blachaje najeżdżają walcami coś czego nie mogą zrozumieć/ Ten odbywał się w starym kontenerze na śmieci, dawno pustym, bo trolle opróżniły go przed zeszłą gwiazdką szukając ozdób choinkowych. Skandydaci pulsowali w rytm beczenia stada czarnych kozackich kóz, wyjątkowo agresywnych i hałaśliwych, trzymanych na wodzy przez czternastu potężnych treserów o współczynniku dominacji 15x, sprowadzonych specjalnie z mosińskich lepianek , gdzie , a zresztą nieważne.

mijała godzina za godziną, dzień za dniem, a mnie chciało się już wymiotować, zwłaszcza że zacząłem kacować po mlecznych szejkach których wypiłem o 20% za dużo, tak sądzę. poza tym. kończyły mi się pomysły, bo warunkiem kontynuowania skakania było bełkotanie wzbogacające nieprzebrane zasoby idei ska, skamandryci, skandalista, skameleon, skamielina, skadapter, skała, skalineczka, skakanka, skankan i skak dalej. Idea rosła, pęczniała, uśmiechała się, a ja rzygałem coraz częściej. w końcu wyrzygałem książkę skarg jaką zeżarłem w brytyjskim areszcie ze sto lat temu, i zabiłem nią ostatniego skaczącego jeszcze skandydata. wówczas zemdlałem jak bym się sierści onia nawąchał i spałem ponoć siedem miesięcy, tak mi powiedział mój makler. mdlejąc zdążyłem jeszcze usłyszeć że pan von Daniken gratuluje mi skandalicznego zachowania na parkiecie, jestem chuliganem jakich mało i społeczność ska będzie o mnie pamiętać, po czym zastrzelono w rytualnym geście wszystkie parzyste kozy i wręczono moim trenerom z babilonu pozłacany złoty skafander faraona Ramala Kemala, przy okazji wspominając aby pod żadnym pozorem nie oddawać swych głosów na Pasta Assurbala, wywodzącego się w prawie prostej linii od największego oponenta Ramala Kemala, który porwał mu wszystkie żony aby zbierały dla niego nektar czarnego lotosu bo był przednim narkomanem. Moje trofeum, słynny test mieli przejąć moi spadkobiercy, i wypełnić za mnie, przetrzymując przez ustawowe siedemdziesiąt siedem obrotów Karuzeli Co Niedziela, w razie gdybym w międzyczasie zmartwychwstał, a współczynnik mej witalności to 14x, bo już nawet gdy mi obie ręce odrąbano to mi kiedyś odrosły. Babilończycy uśmiechali się życzliwie, bo skafander pełen był korzeni MniamMniam, które działały jak kosmiczna rakieta, i kosmos stał przed nimi otworem , i to w momencie gdy zachodnie Morasko jak i Asyria dopiero walczyły o złoża śmieciowego paliwa do swoich mentalnych rakiet. Robiło się mglisto. nieparzyste kozy przestały beczeć i zapadła cisza. Spływałem jak krew do zlewozmywaka. przed oczyma przelatywały mi znane twarze, choć żadnej z nich nie mogłem rozpoznać. co tu dużo gadać, motyla noga, odpadłem. Ale z jaką klasą.

gdy się obudziłem następnego ranka w swojej wielkiej imperatorskiej kamienicy na biurku pod warstwą kurzu znalazłem poniższy test psychologiczny, wisi teraz u mnie obok nagany z koledżu.

jest niezmernie wartościowy, mówi o pierwotnych potrzebach i prawdziwym obliczu prawdy.

 

*********************************************************************************************************

A to jego pytania :

Mając 30 lat spodziewam się być

Dziewczęta kochają chłopców , którzy

Chłopcy kochają dziewczęta, które

Dobry nauczyciel powinien

Mój ojciec jest

Jeśli potrzebuje pomocy, to szukam jej u

W szkole postępuje w myśl zasad ustalonych przez

Kombinatorów, którzy zachowują się wbrew przepisom trzeba

Podejrzewam, że uważają mnie za

Odczuwam dumę gdy

Uważam za najgorsze w szkole

Czuję się najszczęśliwszy gdy

Jeśli ktoś mnie krytykuje

Jestem całkiem inny niż

                                                                                                                                                                                                mój współczynnik zadowolenia ze status quo to

****************************************************************************************************************

bardzo zimny wieczór w bardzo ciepłym domu

 

byłem na telewizji i oglądałem komedie. zużyłem cały zapas gazu rozweselającego żeby się pośmiać. kolejny wieczór kiedy nie chce się być aktywnym Leżę na swoich gromadzących się coraz szybciej materialnych dobrach, Jarosz ostatnio przyniósł nawet ogórki, mój zasób Różnych Rzeczy wyraźnie wzrasta.

Nadeszły święta po męczącym okresie dawania sobie w tytę wreszcie jest spokój i można jedząc karpia zastanowić się co dalej. Stanąłem przy oknie patrząc przez uchyloną firankę na zmarzlaków chyboczącym krokiem posuwających się w świetle gazowych latarni. Kolonialny sklep na dole był przeraźliwie zamknięty. Wszyscy mieszkańcy kultywowali tradycję gorada polegającą na barykadowaniu się w domach i ciepłych kamizelkach, oglądaniu dużej ilości propagandy w tandetnych czerwonych kolorach z białą brodą oraz trawieniu nagromadzonych artykułów żywnościowych. Nawet żydzi i emigranci z niderlandów mieli odpowiednio swoją świąteczną kupę i przyozdobione zmutowane genetycznie halucynogenne tulipany. Wesoło pruszył lodowaty deszcz, na pewno ku uciesze bezdomnych z mego lasu. Postanowiłem dołączyć się do tego radosnego nastroju i na niedawno zamówionym od wąsatego chudzielca z dębca bębnie poczęłem wygrywać średnio awangardowe rytmy. Przypomniał mi się bębniorób dobrodziej, mieszka z taką szarą branką i mają dużo kawy oraz zakrwawionego karpia w zlewie. Pomyślałem, że to dobry pomysł, aby stojąc na moim balkonie ponad lasem zagrać przebywającym tam bezdomnym karpia, na którego ich nie stać. Łubu dubbu dubu dubbu, trudno zagrać tą śliską łuskę, lepiej od razu zagram upieczonego karpia, o tak, dub, dub, a tak brzmi bułka tarta, a tak to miękkie mięsko w okolicy ogona, hm poimprowizujmy, trach trach, co to? paskudna ość przebija krtań. dub dub ten karp jest zarażony wścieklizną, trach, chyba pływał w fenolu. W ten sposób pokazałem bezdomnym że bogaci też mają swoje problemy, za co hojnie mnie wynagrodzili rzucając drobne monety do antyrynny, która to prędko wyssała je na mój balkon. Dziękuję moi drodzy, idę na kolejną świąteczną komedię o trzech muszkieterach.

 

na polowaniu ze skandynawskimi Farmerami

 

mieli naprawde czerwone nochale, częściowo z tradycyjnego północnego zimna, częściowo a raczej głównie z przepicia jęczmięnnym piwem którego ich thralle wnieśli chyba z trzysta puszek. Polowanie w tym pięknym wiejskim lesie nie interesowało ich za bardzo, bo po pierwsze byli kretynami i zatracili męskie instynkty, po drugie nie dowidzieli, po trzecie byli skacowani, po czwarte nie było za dużo zwierzyny. Zwierzyna to takie abstrakcyjne słowo, zabijasz termin, inaczej niż gdybyś zabijał Lochę Kasię czy Jelenia Karola. Nie, to głupie, dziki się tak nie nazywają, dzik może się nazywać Twyrth Ghwyrth, jeleń HornedGodWithBigFallus czy coś równie starożytnego. Gdyby mieli zabijać spersonalizowane osobniki, to by nie zabili nawet tych marnych dwóch sztuk plus jednego bezzębnego naganiacza. Z naganiacza cieszyli się najbardziej, bo był to jedyny człowiek w tym towarzystwie Farmerów, trolli ober- naganiaczy i mnie, genialnego Demota.

Z naganiaczy robi się szynki a słoninka ląduje w grochówie dla czerwonoryjnych trolli  Żadna to strata dla społeczeństwa, bo był on/ naganiacz / z zawodu wytwórcą szarych zniszczonych płóciennych plecaków z naszywkami Nirvany, sprzedawano je potem w różnych ej Sid -shopah i dawano rozmaitym indywiduom z przyklasztornych szkółek poczucie buntu i antydresowości, a przecież wiadomo że dresy są najzdrowszą i najbardziej produktywną warstwą społeczną, o ile zajmą się jakąś porządną działalnością przestępczą. To jest wszystko spisek tych pasożytniczych urzędasów ze stolicy z bananową młodzieżą z telewizji , żeby ciężko wytwarzających dochód narodowy dresów pozbawiać należnej im estymy.

No ale grochówka była pychota. Po wszystkim znowu polało się ekologiczne piwo do drewnianych kufli z Ikei, a z nich do śmierdzących otworów gębowych. Stałem na skwierczącym mrozie i paliłem ziele fajkowe, czując wyższość gatunkową w stosunku do otoczenia, może poza gajowym Jeffreyem, który poddał mi świetną myśl, żeby na  następną zimę uszyć sobie barbarzyńskie futro z kłującego włosia dzika, tak, do samej ziemi, spięte żelazną fibulą, wysmarowane łojem, ciężkimi niezdrowymi tłuszczami z podkruszwickich plantacji, no i profilaktycznie masłem czosnkowym żeby odganiać te jebane postmodernistyczne białe króliki, których jak twierdzi pucybut Dagdy kręci się wokół coraz więcej. A baby tramwajowe? Pomyślcie, nie zbliżą się do mojego stanowiska na odległość mniejszą niż półtora włóczni, może nawet któraś zwolni swe wygrzane miejsce…Byle do następnej zimy, bo teraz to nieekonomiczne, poza tym muszę oszczędzać na potężny zapas podróżnych halucynogenów, latem chcę dotrzeć na Jamajkę, a to wymagać będzie dużej ilości magii i  chemikaliów.

Rustykalne twarze dewizowych chłopomyśliwych stawały się coraz czerwieńsze pod słomianymi czuprynami, a zasilane piwno-grochówkową mieszaniną cielska wypuszczały coraz to nowe wysokooktanowce, które wesoło szybowały w mroźnym powietrzu. Całe szczęście, jak zwykle miałem katar. Dobra, koniec tej zabawy, wróciłem do czołgu nadleśnictwa i czekając na resztę pomyślałem że my z szajką też pojedziemy na polowanie, ale takie bezkrwawe, stylowo w lasach Narnii porwiemy kilka bażantów i zażądamy wysokiego okupu. Teraz już bym jednak wrócił do gorada. Na koniec kazali mi jednak przetłumaczyć przemówienie gajowego Jeffreya do czcigodnych gości – dużo apologii łowczego kunsztu i jeszcze więcej podziękowań za złoto i luksusowy drakkar dla dyrektora nadleśnictwa. Komercjalizacja tu też dotarła, istotą polowania powinno być przecież odbieranie życia przemocą, w bezlitosnym boju, a nie za jakieś eurosmarki.

Do gorada, z powrotem prędko do gorada.

Na ciepłe piwo.

I jajecznicę i gazetkę rano

To jest życie

 

dzień na szczęście kolejny

 

 

Ło ja tej czyli zaraz będę niebieskim ptaszkiem

 

No nie wiem co powiedzieć. Jest zimno, jak zwykle zresztą w tym zimnym kraju, ponadto jestem bezrobotny. Tak to chyba można nazwać, duża ilość wolnego czasu, niby można wszystko a nie chce się i nie robi się nic. O w sumie ciekawe doświadczenie , niestety kosztuje i współczynnik nudy wynosi ponad dwie telenowele na dzień. Mam mało kanałów, to pociecha. Mam Internet, to pech, rozmawiam głównie z sekciarzami. Gdybym pracował miałbym kasę, gdybym ćwiczył na siłowni, mięśnie, a tak chociaż wiem jak to jest być bezrobotnym. Na szczęście wróżka Jadzia mówi mi, że wkrótce wyruszę na spotkanie nowej przygodzie, jak tylko ułożą się sprawy prywatne. Bongo Herman twierdzi, że nie powinienem być takim egoistą ale ja też chce mieć swoje życie, nie mogę być Ojcem Kolbe od początku.

 

Spotykamy się regularnie w Afryce Równikowej, pod dredziastym drzewem, nad wylotem kanału. Co niedziela, po mszy, a jak ktoś nie chodzi to po śniadaniu i fajeczce. Czasem wibracja jest lepsza, czasem gorsza, ale dobrze, że jest.

 

Zamknęli norę czarnych harlejowców, już nigdy ogień z aluminiowych puszek nie zapłonie w kominku, już nikt nie będzie spał na stole dębowym, rzygał z krętych schodów na niebrukowane podwórko, mówił „wracaj do drugiej Sali , pedale”, nikt nie będzie śmierdział tak słodko dymem ćmików, zataczał się po Fortunce, tańczył do rana, uśmiechał się do drugiej osoby, patrzał na ładne i brzydkie dziewczyny , nosił jarmułki z pomarańczy. Stowarzyszenie Future of Judah to definitywnie zamknięty rozdział. Znamienne, że członkowie założyciele, poza Dermotem, Lwem i kudłatą Agą są w zasadzie na emigracji poza goradem. Jedni ćwiczą jogę, inni bycie polaczkiem. Czas ruszyć dalej, nie warto być młodym emerytem-wspominaczem.

 

Trwa miesiąc w którym szykuje się buty a ja ciągle w tych samych

 

Czyli sytuacja się nie zmienia. Ostatnio było poważne spotkanie w Afryce, za daninę i pieczyste i kilka browców uprawialiśmy podkład rozrywkowy do wesołego gaworzenia panów i pań z Klubu Lwów. Jedna pani powiedziała, że nie dorośliśmy jeszcze do wpływania na losy świata i w związku z tym możemy się bawić ale ona nie wie że o to w tym wszystkim chodzi żeby nie dorosnąć tak jak ona, bo wówczas za wszystko, nawet za czynienie dobra trzeba będzie płacić no i oczywiście te paskudne makijaże…A inna pani zdziwiła się że my w tej Afryce namiastkowej nie mieszkamy. Nie mieszkamy, ale wszystko jest możliwe, jak dłużej nie będziemy mieć prądu to z lodówki wyjdą jakieś pleśniowe potwory i pnącza i zarosną nas jak zgasimy świeczki. Fatalna sytuacja, wydawało się ze idealny moment do wyruszenia w Drogę, ale coś mnie trzyma. Między innymi wyrzuty sumienia, one mają to do siebie, że muszą się do kogoś przyczepić, a w naszym pseudo-pałacu nie mają zbyt wielu żywicieli. Gdyby nie miały nikogo to by było jak w Kambodży albo wśród zbuntowanych rockersów na Morasku.

Eh, czuję się jak Luke Skywalker. Żebym chociaż znał takich celebritów jak Harrison Ford. Dziś co prawda w nowej tancbudzie na jamajskim dancingu poznam lokalne sławy, ale to nie do końca to samo.

Gumowe nogi grzybiarza

January 28th, 2012

 

Ponieważ powoli myśle o likwidacji części ze stron jakie napłodziłem ostatnimi laty, przeniosę tutaj część starych tekstów, sentymentalnie, nigdy nie umiałem sensownie rozstawać się ani z przedmiotami, ani ze starą twórczością ani z ludźmi…Niech se wisi, jeśli papier jest cierpliwy, net tym bardziej ( i ekologiczniej )

 

Na początek, okres grzybowy.

 

“Nasze nogi są jak z gumy

Nasze kraty są jak z waty”

 

 

Wrzućcie czerwone owoce jarzębiny do wody, a ujrzycie przenikające się koła, wiele kręgów, i gdzie tu początek? Pomyślcie o zimie i o śmierci drzewa, a przecież następnej jesieni znowu pełne będzie barw. Dlatego nie pytajcie mnie kiedy miała miejsce ta historia, bo być może jeszcze wcale. Dlatego nie zwracajcie uwagi na czas w jakim jest opowiadana. Ważne jest może “dlaczego”, wiem ze na pewno to nie ucieczka przed światem, bo ten stale cieszy, to raczej radosna podróż, niczym niedzielna majówka, nie ucieczka a wyjrzenie na zewnątrz, poznawanie, gromadzenie, dzielenie się nowym tak jak robili to podróżnicy wracając niegdyś z mórz południowych lub czarnego kontynentu na imbirowe piwo i trochę towarzystwa do londyńskiego pubu. Znudzenie światem? Nie, to bogactwo jego przyciąga i ,  ja tej, tu jest tak dziwnie, strasznie, pięknie. No tak.

 

Nie o tym myślałem starając utrzymać się na deskach , przegniłych niewąsko, rozdygotanego tramwaju, gdy piął się po starych torach, osadzonych w jeszcze starszym bruku wyżej i wyżej, ku ostatniemu przystankowi pod górą Cytadelną, ostatniemu zresztą w ogóle, jako że poza górę w zaropiałe osiedla nikt się nie zapuszczał. Tak, mnisi z klasztoru na jej zboczach stanowili przedmurze cywilizacji, o ile to za mną to była cywilizacja. Wydawało wam się kiedyś że tramwaje to sunące przez zmrożony świat wielkie larwy, które wysysają wszystko co kolorowe i żywe, i trzymają to w swym rozświetlonym środku, pełnym facjat strasznych dziwolągów, pokracznych i pięknych, no różnych…Mnie się tak rzadko wydaje.

 

Dziś tramwaj trzeszczał , słychać było kilkakrotnie dzwonek, a gwar i światła z zewnątrz stawały się coraz bardziej odleglejsze, może ich wcale nie było? Krom, a jak wyjechaliśmy w pustkę? Patrzałem na ludzi , głownie prukfy w beretach, pewnie wiozły w tych siatach i paskudnych koszach ofiary do opactwa. Wyglądały jeszcze normalnie. Całkiem ładna dziewczyna, choć chyba coś nie tak pod wargą. Brakuje jej zęba znaczy się. Wydaje mi się? Krom, czy ja coś czuje? Cały czas oglądam rzeczywistość wyostrzonymi zmysłami, a ta zdaje się do bólu powtarzać, szukaj dalej, nawet w spojrzeniu tej z wąsem z naprzeciwka widzę tylko zdziwienie połączone z dezaprobatą : co też oni wyczyniają…Nie patrz się cylindra nie widziałaś? Tak myślę ale nic nie mówię.

 

Tramwaj zakaszlał i stanął. Baby nie wstają, wiedzą że zanim ściągnięta jękiem syreny tramwaju załoga z bramy klasztornej obstawi plac dla bezpieczeństwa przybyłych, jak też opuści most, to minie trochę czasu, w sam raz dla mnie. Nauczyli się, bo to nie jest bezpieczna okolica, zwłaszcza gdy wielka kamienna elektrownia zarządzana przez Ateuszy odcina czasem ten sektor i jest ciemno jak w pudełku po tytoniu. Bez latarki ani róż ani nawet czarnego lotosu nie da się zbierać po północy.

 

Ale, ja przecie nie do klasztoru.

 

Bolał mnie brzuch, takiej śmiechawy dostałem gdy byłem już całkiem wysoko, ponad główną ścieżką. Retrospektywa(czy jak to się tam nazywa) :

 

odsuwam żelazną sztabę w tramwajowych wrotach – baby zaciekawione – poluzowuje blokadę – baby mruczą – sprawdzam buta na drewnianej pokrywie zewnętrznej – baby decybelują wszystkich świętych jakich znają , a znają mnożka, nie na tyle jednak bym nie mógł zrobić fugas chrustas i żywopłotas, i piąć się w górę niczym eurokraci po szczeblach kariery, tyle że przyjemniej, i to wszystko zanim ktoś wyjrzy z tego pieprzonego tramwaju.

 

Ja stanąłem ( ha, zdanie od “ja”…) i patrzałem jak opuszcza się zwodzony most i tramwaj ponad fosą wjeżdża na plac przed klasztorem i zapala się wielki reflektor z głośnym pyknięciem, omiatając tory, bo nie chciało im się podnosić znowu mostu, więc coś chociaż musiało ich zabezpieczać przed Skradającym Się Złem, ble, ble, takie długie zdanie. Zdanie jak myśli, a te kręte, już to spostrzegłem, ciało mi zwiotczało uderzone kroplą z chmur których na ciemnym niebie dotąd nie zauważałem, i wszystko spowolniło, jakby ktoś wyhamował film o mnie, podniesienie nogi trwa godzinę, ale ta kropla była ciężka, nad wyraz, pomyślałem, nawet brzydki wyraz, pomyślałem i spotkałem się z ziemią. Upadek w takim tempie musi być przyjemny, mógłbym po drodze porozmawiać z muchami unoszącymi się w lepkim powietrzu. Ale po co? Uśmiech z wysiłkiem skrzywia mi usta, naciągam cylinder na oczy. Tak, ilustratorzy moich przypadków, na głowie cylinder w miłych kolorach z dzwonkami u ronda, na nogach zniszczone, zielone buty ponad łydki, ciepłe, ciepłe, ciepłe skarpety, tweedowe krótkie spodnie, bo noc zimna. Ciało grzeje płaszcz. Ale i tak, zimno w większym stopniu wynika ze mnie, ze środka, podobnie jak ciepło, a nie z podarunków boga pogody…

 

To nie rewia mody. Trzeba iść dalej. Nie chce iść dalej. Moje nogi są jak z gumy. To niczym wspinaczka na Górę Zagłady, czas i odległość wyczyniają ze sobą takie harce, co chwilę widzę nowe zdjęcie, zaczyna się równoległy film, jak w MegaMegaKinie, w miarę jak mijam zapadające się nagrobki, rzędy krzyży, gwiazd, dawno zwiędłe wieńce – bo góra była ongi cmentarzem, czy może będzie gdy gruz i pył uformują nagrobki, a świeczki odrosną, i ludzie odzyskają w siebie wiarę, czy nie po to częściowo tu jestem? Nie , jestem dla siebie, jestem egoistą. Choć przecież społeczeństwo składa się z jednostek, więc działanie moje jest w pewnym sensie społeczne.

 

Jednostka – zerem ; jednostka – bzdurą

sama – nie ruszy pięciocalowej kłody

choćby i wielką była figurą

A cóż dopiero podnieść dom pięciopiętrowy

 

 

Konwersowanie ze sobą takie jak powyżej, musicie mi uwierzyć, w warunkach ekstremalnie be-be, gdy pada ci na łeb, zapadasz się w sobie, brakuje oddechu na pokonanie kolejnego zmurszałego stopnia, na jakie właśnie wlazłem, a jakie będę chyba musiał opuścić, a gdy trzeba, bo stanie w miejscu nie ma sensu, to ciągle nie to, to ,przepraszam ale straciłem orzeczenie , chodziło mi chyba o to ,że to co robiłem, czyli myślenie, nie boli, a pomaga przebrnąć, nie , na pewno nie powiem życiowe bariery, bo brzmi to jak z recenzji środka na zaparcia. Idę.

 

“A ty , o Dagdo – zapytał Lugh – Cóż ty uczynisz? Ja – rzekł Dagda – będę walczył zarówno siłą jak i przemyślnością i podstępem”

 

Leżę. Cienie wokół krzyżują się , gęstnieją bez jakiegokolwiek porządku, jakby nie wiedziały z której strony pada światło. W istocie chyba wcale nie pada, zrobiło się bardzo ciemno, mokro, miękko i cicho. Leżę i patrzę. Na Kroma, jak ja się tutaj, znalazłem? Jestem wysoko, to widać, bo miasto migocze poniżej, w dali, o ile da się je ujrzeć przez gęstą mgłę. Jestem  tuż ponad cmentarzem popękanych nagrobków, na zrytej ziemi, która niczym ujście błotnej rzeki wylewa się z półkolistej gęstwiny jakiś krzaków. Ciemne ich wnętrze zdaje się zapraszać a jednocześnie nasilający się deszcz wygania z otwartej przestrzeni. Nie wstaję jednak, bo jestem już naprawdę ciężki, i moim poziomem jest teraz poziom ziemi, tam gdzie powietrze jest najgęstsze, pełne zapachów, zgnilizny liści, wilgoci, wszystkiego co daje się tak głęboko wciągnąć w siebie. Ten kawałek wspinaczki pamiętam bardziej niż całą dotychczasową drogę na szczyt. Moje nogi są skierowane ku miastu, leżę na plecach, głowa jest zwieńczeniem góry. Jestem chyba miejskim pomnikiem, niczym Chrystus w Rio de Janeiro zanim nie zjadła go dżunglowa pleśń.

 

Krzaki to leszczyna, dziewięć drzew o szkarłatnych owocach, a miejsca pośrodku jest dosyć w sam raz na moje zabłocone cielsko. Nie jem owoców, bo wiedza jest już dziś we mnie, nie potrzebuje ich. I tak przekroczę portal. Czy zobaczyłem dzika? Nie byłoby to dziwne, oznaczałoby że jestem blisko. Popatrzcie teraz moimi oczami, posłuchajcie uszami. Najpierw garść epitetów. Świat jest megamiękki, jest ciepły mimo zimna panującego wokół, jest pełen szczęścia, dźwięków ,magii, wyczekiwania. Ciemność ma barwy, o stokroć ciekawsze niż największa tęcza, kiedy coś jest czarne, potrafi być tak czarne jak by tam nic nie było, jakkolwiek brzmieć to może głupio. Niebo jest ekranem, który mimo iż odległy, pozwala się oglądać z dowolną dokładnością, choć nie wymagajcie od niego realizmu. Niebo jest brudne i jednocześnie czerwone, to mlecznoszara czerwień. Jest posiekane światłem reflektorów i brudną poświatą zmieszanych neonów. W ustach czuje lepkość, to jednak nie ten paskudny poranny kapeć jaki wy znacie. Skarpety mam tak ciepłe. Wiecie jak słyszy niewidomy? Tak słyszę teraz miasto. Słyszę jego kolory, słyszę turkot rumuńskich ryksz, i to jak ludzie się całują, i gnicie odpadków w wąskich uliczkach, i szmer grubych brzuchów na przyjęciu u oberburmistrza, i brzęk szkła pod murami, gdzie z alkoholowych sklepów wędruje się prosto do zamtuzów. Słyszę też cichy szmer kamiennej elektrowni, choć tego wolałbym nie słyszeć. Dłubię sobie w nosie. Nie, to nie głupi przerywnik dla uatrakcyjnienia narracji, bardzo mnie to zainteresowało, strasznie wciąga, przyciąga uwagę do tego stopnia, że nie zauważam jak nade mną staje klasztor. To wielkie czarne cielsko zwaliło się nieco po lewej, tak, że me lewe oko przykute lustruje mury, wieże , niknące we mgle, nocy i strugach deszczu. Klasztor pęka? Nie, to pajęczyna, całkiem duża i stale rośnie, obejmując szarymi mackami i zarastając niczym broda na twarzy pełnej oczodołów-ciemnych szpar. Staje się on mokry i miękki, można by zeń lepić teraz wesołe jednorodzinne domki dla cechu miejskich katów. Wykonuję manewr zamknięcia lewej powieki, otwieram, klasztor zapadł się w sobie i bije dzwonami, zamykam znowu, otwieram , wychylam się z leszczynowej kryjówki, klasztor stoi teraz w bladym świetle własnego reflektora, hen, poniżej, żadnych pajęczyn, poza tymi co przyjechały tu składać ofiary. Ma za to cudne zapadnięte czarne okienka, przez które widać że w środku jest pusty, niczym skorupa pozbawiona jakiejkolwiek zawartości. Wzrok widzicie, mam też niezły, walcie się niewidomi. Przypomina mi o sobie prawe oko, też chce mrugnąć, więc synchronizuje je z niemałym wysiłkiem, blink, blink i zmęczony padam na mój barłóg, nic to, bo włączyłem projekcję. Cisza na sali.

 

Zwały kurzu, falujące dymy, mgła rysują wzory, mieszają się i dobierają przenikają i kształtują, chcąc mnie zabawić, nawet tu musi być reklama, diabeł o trójkątnej twarzy pije mleko, skąd ja go znam, rozmywa się, widzę mało zajmujący obrazek ze swego życia, stoję pod mostem, niewiele się dzieje, ta scena jest ciekawsza , jestem już na moście, to nie rzeka tylko wijące się sznurki, zapętlają się, teraz widzę siebie ze spuszczoną głową, wiem lepiej od którejkolwiek postaci tej sceny, że to w celu ukrycia lekceważącego uśmieszku, tego który zwykli oni klasyfikować jako symptom arogancji, mieli rację.

 

Ale co to?, chciałoby się zakrzyknąć, niczym lilia bielejąca zawołała niegdyś Izabela, kimkolwiek była. Dymy wirują, kłębią się tak szybko, tysiące twarzy, tysiące motywów, może po prostu tyle brudu na szarym niebie. Błysk bieli.

 

Straciłem przytomność. Tak to moi drodzy chyba trzeba nazwać, pustka w głowie, dużo ciemno i pobudka ni stąd ni zowąd ni stamtąd w obejmujących niemal zewsząd krzakach leszczyny. To co noszę w czaszce włączywszy się powoli nakazało mi spojrzeć w górę ponad miasto, to co zwę pamięcią stwierdziło że widok jest całkiem nowy. Niebo było puste. Nie tam “puste”, jakaś debilna przenośnia, puste że aż boli, nic nie rozumiecie, nie chodzi o to że tam nie było chmur…

 

Wtedy się zaczęło, tak wygląda jak ktoś wylewa czerwone wino, ewentualnie krew w tanich filmach o wampirach. Plama rozlała się po całym firmamencie (<<luta-słowo) jak po szkle, soczysta, krwista, purpurowa tandeta, mówię wam, ostatnia wieczerza. Właśnie, wieczerza, zobaczyłem w czerwieni ucztujące postaci, biba nie z tej ziemi, rzucanie się żarciem, hafty na stół, zżeranie kufli, chyba tam powstało powiedzenie nie rób pipy z pogrzebu. Do rzeczy. Na środku siedział grubas, i to on był ważny. Zresztą przedstawił się. Zanim to zrobił zdążyłem się mu przypatrzeć jak wciągał wielką kość , chyba smoczą, bo inaczej to tylko oberburmistrz ma takie grube uda, ogryzanie chyba go nie interesowało, potem popił piwem z czaszki. Kiedy się przedstawił, obraz się wyłączył.

 

Cisza. Patrzę. Jeśli mowa teraz o jakiś obrazach, to są one w  mojej głowie, ciało stało się światem, zdarzyło się w nim zresztą więcej niż na zewnątrz, teraz jest tylko drżącą skorupą oczekującą na to co ma nadejść. Obrazy w mojej głowie mówią mi że ogarnia mnie nostalgia, jakbym wstępował na pokład statku do Ziemi Młodych, z której się nie wraca. Widzę bowiem przyjaciół, i ludzi których nie chciałbym spotkać, cudowne bramy i przygaśnięte latarnie. Teraz patrzę na zewnątrz i migotanie łuny ponad goradem, zdającej się nigdy nie przygasać, staje się coraz wolniejsze, to jakby uderzenie w moją siatkówkę łagodnych fal brunatnego światła. Bije mi serce. Coraz szybciej. Tempo rzeczywistości nagle się zwiększa, obrazy pędzą po niebie, niczym na przyspieszonym filmie, czuje nasilający się wiatr, po raz pierwszy tej bezwietrznej nocy, przez głowę przenikają korowody myśli a żadna nie dogania poprzedniej, serce bije coraz szybciej, ciało sztywnieje, nie mogę się poruszyć.

 

Grzmot.

Czuję ciężar czyjegoś ciała

 

Grzmot.

Czuję dotyk miękkich długich włosów na twarzy.

 

Wolne, jakby przeciągające się nie do wytrzymania zamknięcie powiek. Wszystko wokół jakby wyhamowało. Czuję krew rozlewającą się niezwykle wolno do żył, każde uderzenie serca to jakby życie rozpoczynane na nowo. Przede mną jakby kształtująca się wielowymiarowa tkanina pojawia się kobieta, im bardziej jest jednak widoczna, tym bardziej się oddala, nagłymi szarpnięciami, niczym skaczący w zepsutym kinematografie film. Jest jakby utkana z czerni, ma bardzo bladą, ale ładną twarz, patrzy się prosto, a ja zamykam powieki jeszcze wolniej niż poprzednio, pod nimi ukryte setki gęstych wzorów.

 

Ciągle zamknięte, a mimo to widzę jak ona wypowiada słowo.

 

Otwieram je nagle. Na wyjściu z leszczynowej pieczary, tam gdzie blada poświata z zewnątrz jeszcze sięga, ale już rozbija się o ciemność w której ja jestem, na tle znów białego nieba widzę ogromnego, czarnego ptaka, malowanego chyba smołą, jakby zawisł w powietrzu. Wówczas wyssany z mojej kryjówki, w mgnieniu oka, zanim powiedzielibyście “dziadek do orzechów” niknie on w oddali, ale mimo że staje się to tak szybko wydaje mi się że jego oczy, podobnie jak tej, która stała tu przed nim, cały czas skierowane były na mnie. Przez cały czas zaś narasta szmer, potem łopot i z niesamowitą, przerastającą wszystko co dotąd widziałem prędkością białe, kościste niebo zaczernia się dziesiątkami, setkami podobnych ptaków, ich wielkie czarne skrzydła krzyżują się ze sobą, zjadają resztki światła, coraz bardziej przesłaniają zimną białą poświatę, wypełniając za to wszystko w tym ułamku chwili krakaniem, które kumuluje się tak bardzo, wzrastając w niesamowicie głośną kakofonię. Świat oszalał w czarnym, złym, atakującym zewsząd chaosie, który tworzy jedno, dziwne słowo

 

Morrigan

 

Hałas, tak potężny, że nie odczuwalny jako coś z zewnątrz, docierającego przez moje uszy, ale jako materialna niemalże substancja oblepiająca mnie i jednocześnie wypełniająca od środka niczym lodowaty płyn, ustaje on natychmiast, zaraz jak tylko się pojawił, pozostaje tylko ciemność i drżenie zmęczonego ciała, znów wyczekującego w zupełnej pustce, bo przecież coś się musi teraz zdarzyć. I zdarza się. Pojawia się muzyka. W zupełnej ciszy, przenikający w wspaniały sposób dźwięk fujarki, myślę, naprawdę gites. W oddali słychać też szczekanie psa, ale już wiem, że może dochodzić ono zewsząd. Dźwięk fujarki wyprowadza mnie z mojej kryjówki, jakby dziecko wychodzące na świat. Świat oświetlony zimnym światłem księżyca, można użyć sloganu, tajemniczy. Powietrze zimne i czyste, gaj jarzębin. Moje oczy jak oczy ślepca który odzyskał wzrok chłonęły wszystko wokół, a gdy spojrzałem za siebie, ujrzałem wejście do kopca, kurhanu, jakem pobożny, nie przypominającego za nic leszczynowej gęstwy. Kurhan był cichy, jak wszystko dokoła, bo fujarka umarła, oddalając się, do czasu jednak gdy usłyszałem śmiech i spostrzegłem karła. Widziałem go przez chwilę, zdał się być dzieckiem, ale śmiech jego nie był śmiechem dziecka, raczej złośliwego starca, tak po sześćdziesiątce i z ironicznym stosunkiem do życia. Zielona kurtka i czerwony kapelusz, to zdążyłem dostrzec, zanim postać zniknęła za drzewami, by znów mignąć, wabiąc mnie w głąb lasu, a ja pobiegłem, dalej i dalej, jak Alicja za białym królikiem.

 

Była to dziwna pogoń, bo uciekający chyba szedł, a mimo to nie przybliżałem się doń ani o trzy i pół kroku ani nawet o jeden. Zbiegaliśmy po wrzosie a jarzębiny pozostały za nami. Nie znałem tych miejsc, nie znałem postaci wyłaniających się z mgły, nie wiedziałem czemu wyprzedzamy pory roku, bo jesień też została w tyle, biegłem bowiem po śniegu, a para kłębiła się gęsto pod rondem mojego cylindra. Kim był człowiek ze świnią pod pachą, tuż po prawej, pędzący gdzieś jak szalony ( he, a ja to niby jak?). Gdzie podział się karzeł, którego goniłem, wszak wciąż słychać było jego śmiech. Byłem na otwartej przestrzeni, sypał śnieg, wiatr mieszał płatki z czarnym dymem, czuć było smród spalenizny. Jakby przypalone mięso. Stanąłem dysząc, usłyszałem cichą muzykę i tańczące w oddali postaci. Nimfy. Nie było kolorów, wszystko było czarno białym , zwolnionym filmem, do czasu gdy znalazłem się nagle nad czerwoną tonią strumienia. Płynął, omijając głazy, i niósł krew, ciepłą, bo para unosząca się ponad nią była niczym mgła, wysoko, w mroźnym powietrzu.

 

Nie zatrzymywałem się, ciągle w ruchu, zbliżając się do zgarbionego ciała nad brzegiem, film w jakim brałem udział spowolnił się jeszcze bardziej, ujrzałem twarze. Wystawały z czerwonej toni, blade, z otwartymi oczyma, dziesiątki twarzy, dostrzegłem nagie ciała, oświetlone księżycem. Praczka, bo to ona klęczała nad brzegiem, nie usłyszała mnie, stojącego przecież tak blisko, tylko dalej czyniła swój okrutny obowiązek, była bowiem chyba złą praczką. Trzymała coś przez dłuższą chwilę pod powierzchnią krwawego strumienia, w miejscu gdzie brzeg był niski, opierając się o kamienie, i gdy wyciągnęła to, spostrzegłem, że pierze mój własny płaszcz, którego nie mam na sobie. Wówczas obróciła się ku mnie, wciąż dzierżąc mokrą, czerwoną szmatę. Powiedziała coś , lecz nie zrozumiałem. Była brzydka. Ohydna. Wstrętna kupa. Fe. Bogini tramwajowych prukf. Była naga. Każda część i każdy członek jej ciała czarniejszy był niż węgiel, od czubka głowy aż do stóp, na głowie sterczała jej strzecha siwych splątanych włosów przypominająca ogon dzikiego konia, a spośród nich wystawał zakrzywiony niczym sierp, dotykający końcem uda, zielonkawy kieł, którym mogłaby ściąć konar dębu w pełnym rozkwicie ; oczy miała czarniawe, jakby zasnute dymem, krzywy nos o szerokich nozdrzach, pomarszczony i pokryty plamami brzuch, krzywe golenie zakończone potężnymi kostkami, wielkie stopy, sterczące kolana i sine paznokcie(…) Taka była, nie każdy może być królewiczem. No a potem się zaśmiała. Obróciła się z powrotem, a ja popatrzałem na wodę, i wszystkie twarze miały teraz moje rysy, nie było to miłe. Poczułem ogarniający mnie strach i uczucie, że lepiej pożegnać to miejsce.

 

Prawie ją minąłem, no starałem się, ciągle patrząc jak chlupocząca jucha obmywa twarze, moje własne, prywatne twarze, a ta sobie pierze. Poczułem zapach śmierci, zło ekstraskondensowane, hyperskondensowane, wręcz koncentrat. Usłyszałem diabelski furkot. I zrozumiałem, to nie zło. To ona puściła potwornego, ohydnego dżina, naprawdę ohydnego i cuchnącego, fuj. Nie wiem jak to się stało, że miałem w ręce jarzębinowy, długi kostur, wiem jednak, że z pełną satysfakcją żgnąłem ją w zad, tak że poleciała twarzą do wody, a moje twarze, hurra, rozmyły się jakby były odbiciem, a nie rzeczywistymi kształtami, no i znikły. Jędza wstała, jej twarz ociekała złością, to właśnie nazywam złym spojrzeniem. Podejrzewam ,że było takie złe, bo miała ciężkie dzieciństwo, ale nie mogłem ryzykować, bo zamruczała coś w stylu abra-kadabra, a mogła mnie przecież chcieć zaciukać albo po płaszczu wyprać mi w krwi kalesony. Więc gdy podnosiła ten łeb, był na odpowiednim poziomie, wiecie jak się gra w palanta…?No więc gdy głowa zawisła na dobrej wysokości niczym piłka w powietrzu, rzucając to niezbyt miłe spojrzenie w moim kierunku, pomyślałem, no to lu. Piękna synchronizacja ruchów, nie ma co, zauważyłem, gdy kij chrzęstnął w czachę czarownicy. Ta, jakby zupełnie nie była połączona z odrażającym tułowiem zerwała się do lotu, nadzwyczaj udanego, bo wylądowała po drugiej stronie brodu. No i tam zagadała. Na  początku było parę paskudnych rzeczy, których wiadoma ustawa nie pozwala mi przytaczać [ nieprawda, u nas wszystko wolno, wszystko, wszystko, wszystko]. Potem, gdy korpusik wystartował w górę, podobnie jak i główka, by spotkać się razem parę wideł nad ziemią, usłyszałem coś takiego:

 

“Młodzieńcze przeklęty, nieco już klątwami obciążony, wiedz żeś czyn straszny uczynił na caillech porywając się, przeto krzywy zgryz i w trawieniu trudności zaledwie namiastką są nieszczęść które spotkać cię mają, niezliczone odtąd wrogów zastępy takoż, bo brzemię  twe ciężkie będzie, gdy niczym bekas między ziemią a niebem zawiśniesz.”

 

Tu podle zaharkała , jakby miała gruźlicę

 

“Zgubisz drogę swą na długo, ale większa jeszcze rzecz przeznaczenie ci obciąży, choć o tym nie zaraz się dowiesz, i jedynie bracia twoi z sidhu, równie przez ludzkie plemię unikani, tajemnice znać będą, a mimo , iż jedyną twoją ostoją zostaną, to ci jej nie zdradzą. Bywaj, obyś nigdy nie zdechł.”

 

No dobra. Jestem mądry na maxa, ale nie wszystko zrozumiałem, choć i tak za dużo się domyślałem. Zanim jednak skończyłem śledzić lot czarownicy za olchowe wzgórze, znowu usłyszałem śmiech, więc się obróciłem tam skąd dochodził. Właściwie rechot. Tak, to nie śmiech głupiego karła w zielonym kubraczku, to rubaszne dudnienie, w dodatku jakby przez warstwę papki którą ten grubas ( bo był to Grubas ) trzymał w pysku. Był supergruby, brzuch spoczywał mu na wielkiej taczce, opinany ogromną kurtką, spod której wystawał mu brudny pępek i co nieco włosów. Uda miał wielkie, takoż ramiona, całkiem przypakowane, w zasadzie wszystko miał wielkie, łeb jak mamut, osadzony na żylastej szyi,  i ta klucha pośrodku. Nie był chyba jednak tłusty, to raczej ful mięcha buzującego radością życia i głównie jedzenia. Spocone, czerwone włoski, gigantyczna łycha co chwilę zanurzana w żelaznym, czarnym megakotle, superbyczym, pełnym runów, które mówiły :”nigdy suchy”. Fajnie zresztą, że widzę znajomego karła, i to w charakterze podnóżka dla Wypasionego. Człowiek zdaje się sympatyczny, takie było wówczas moje pierwsze wrażenie. W porządku. Tylko dlaczego tak się śmieje, krztusząc swoją bryją. I co to za okrąglutkie świnie, czerwone, błyszczące jak ośliniony plastik po obu jego bokach, jak ogary przy myśliwym. I ta maczuga, horrorgroźna.

 

-  Super, kurwa, wypas.

 

Tak powiedział.

 

-  Nikt jeszcze nie wbił kija w dupę caillech.

 

Powiedział dość brzydko, aż dziwne że Tamci na to pozwolili. Potem odgryzł świni kawał głowy, ta zakwiczała.

 

-     Nikt nie sprał praczki u brodu, he, he.

 

Głowa świni odrosła, ta zastrzygła uszami.

 

-     Jestem Dagda. Będziemy razem pracować, przede wszystkim chyba jednak dobrze się bawić, mam rację, kurwa…? Zobaczysz. Czekałem na ciebie. W moim bruiden dzisiaj chlejemy, poznam cię z Ogmą i resztą, będą też fajne dziewki. He, co za dzień…

 

Tak w zasadzie była noc, prawie świt.

 

-     Dermot?

 

Jedna ze świń zagaiła dyskusję. No tak, jest lepiej niż mogłoby się wydawać, pomyślałem, a raczej, mogłem trafić gorzej.

 

-     Serwus, Pawełek.

 

Odrzekłem.

 

 

 

 

 

Jaki jest sens tej historii. Hmm, nie będę kłamał, nie ma, mógłbym co prawda coś wymyślać, warunkiem koniecznym będzie jednak kolejna kwarta wina, na co, nie wątpię, się zdecydujecie. Opowiem wam wówczas o rzeczywistości wywleczonej na lewą stronę, jak stare portki, o tym że nie wiem gdzie właściwie przynależę, o moich przygodach z Dagdą i jego żulami, o czarnych obrazach, bojowych rowerach, otwieranych latarniach, szafach, którymi palimy w piecu, opuszczonych walizkach, uczcie u Bricciu i co się tam zdarzyło, o płonących śmietnikach i o tym dlaczego płoną.

Proudly powered by WordPress. Theme developed with WordPress Theme Generator.
Copyright © światosław / tales from the world. All rights reserved.