światosław / tales from the world

Archive for:

The pilgrimage : Delhi to Ajmer with the fakirs / Pielgrzymka z fakirami

“96 degrees in the shade”

October 1st, 2012

 

 

96 degrees in the shade
real hot in the shade

 

***

96 stopni w cieniu
cholernie gorąco w cieniu

 

 

 

 

I started my travels in far away lands and mental landscapes around 10 years ago, cycling around Jamaica, young boy in love with Rastafari culture. It was my first encounter with tropical heat, with the thickness of humid air when storm comes, with burning, unforgiving sun. I guess it is a full circle now when I walk with another bunch of dreadlocked, ganja smoking mystics in another background, and I think about great reggae piece by Third World, song called “96 degrees in the shade”. It is not a song about beach life, and we are not on holidays.

 

***

Rozpocząłem swoje podróże po dalekich krajach i mentalnych krajobrazach ponad 10 lat temu, włócząc się po Jamajce na rowerze, młody chłopak zakochany w rastafariańskiej filozofii. Było to moje pierwsze spotkanie z tropikalnym gorącem, z tym gęstym, wilgotnym powietrzem przed nadejściem burzy, z palącym, bezlitosnym słońcem. Myślę, że zatoczyłem teraz pełen krąg, teraz kiedy idę z bandą innych dredziarzy, palących zioło mistyków przez inne tło innej kultury, i przypominam sobie klasyk reggae, kawałek Third World, “96 stopni w cieniu”. “96 degrees in the shade” to nie jest piosenka o plażowych problemach, a my nie jesteśmy na wakacjach.

 

 

 

***

 

 

 

***

 

 

 

 

tougher than tough / twardziele

September 30th, 2012

 

 

 

These are men who do not need to prove their strength by violence and domination, these are men who do not use their achievement to build their egos , who claim no virtue of their own, but have gratitude for all, whether in storm or heat. These are men who make me ashamed as I trot in the end of the line, as I board the truck for few hours, to rest, and they continue, joking, in their sixties, sometimes older, sometimes crippled, on rice and dhal, and some smoke in their lungs. But what makes them different from fierce and stubborn fundamentalists is their sense of humour. I enjoy finding wisdom in cheesy second hand t-shirts that the developing world loves, so here is one piece for you. “Men. The most happening species on planet Earth”.

 

***

 

Oto kolesie którzy nie muszą dowodzić swej siły przemocą i dominacją, to faceci którzy swych osiągnięć nie traktują w ogóle jako swoje, nie używają ich do pompowania ego, nie przyznają się do żadnej cnoty ni zasługi, a wciąż pokazują wdzięczność Najwyższemu, czy to w burzy czy w upale. To ludzie którzy zawstydzają mnie kiedy drepczę na końcu pochodu w swych wygodnych sandałach, gdy wykończony ładuję się na parę godzin na ciężarówkę, a ci dalej biegną, w plastikowych klapkach, po sześćdziesiątce, czasem starsi, czasem kalecy, żartują, wciągają kolejne kłęby dymu, zasilani ryżem i soczewicą. Ale to co odróżnia ich od upartych jak osły fundamentalistów to posiadanie poczucia humoru. Często nie wiem czy koszulki niektórych to przypadek, wygrzebany gdzieś ciuch z szóstej ręki czy też ukryty przekaz. “Men. The most happening species on planet Earth”.

 

 

 

Ready to go, equipped with blessing and official support of their spiritual leaders. Time to present you a sample of the diverse collection of my travel companions.

***

Gotowi do drogi, wyposażeni w błogosławieństwo i oficjalne wsparcie swych duchowych przewodników. Nadszedł zatem czas abym przedstawił wam próbkę z bogatej kolekcji charakterów moich towarzyszy podróży.

 

 

***

 

 

***

 

 

***

 

 

***

 

 

 

Time for rest is over, let us hit the road again.  / Koniec przerwy towarzyskiej, koniec odpoczynku. Ruszamy dalej.

 

 

 

 

Challo / Ruszamy

September 23rd, 2012

 

 

From the notebook : for three days I kept coming to Mehrauli, smoking , litening to qawwali, wondering, does that situation really turn me on, how will my state of mind look after one month of spending time like this, surrounded only by those people, not speaking hindi, being outsider in so many ways. Smoking is always nice, but how is it to be fully in this story, as their companion,  without a break, without occasional escape, into worlds of internet and other tourists. But I am also waiting for Matias, Argentinian psychologist, musician and vagabond, other part of that “western box” we can always withdraw into if things get too heavy, weird, or “exotic”.

 

***

 

Z notatek z tamtego czasu : przez trzy zadymione dni przyjeżdżałem do Mehrauli z Pahargandżu, paliłem, słuchałem qawwali, zastanawiając się na ile ta sytuacja mnie jara, jak będzie wyglądać to po miesiącu bujania się w tym stylu. Jaranie zawsze fajne, ale jak to jest być w tej bajce, przynajmniej jako towarzysz, bez przerwy, bez odskoczni do interneciku, bez innych turystów. Czekam na Matiasa, włóczęgę-psychologa z Argentyny, drugi składnik “zachodniego” pudełka, w które zawsze można się wycofać.

 

 

I am starting to meet some really interesting characters. My worries whether I can make it, walking two weeks in constant 45 °C melt when I see old men on crutches or that kind of heavyweight freak fakirs. No worries, only trust.

***

Już w Delhi poznaję niektórych bardzo ciekawych uczestników wyprawy. Moje obawy czy dam rade w codziennym marszu w niekończącym się 45 stopniowym upale rozpuszczają się kiedy widzę starców o kulach przygotowujących się na trasę czy też takich świrów z żelaznymi obręczami jak ten pan. Bez obaw zatem , z zaufaniem.

 

 

Finally, we are ready to leave, after much official blah blah, farewell and prayers, the trucks are loaded with cooking equipment assistants and hijras who will help to run the camps, the holy flags to be carried all the way from one grave to another 500 kms away are picked by the fakirs and we set off, full of energy, into streets of Delhi, first stretch of the journey leading us through the urban jungle, of concrete, tarmac, wires and heavy traffic. It feels great to be part of the crowd, perhaps for my Latin American mate it is a familiar feeling, but I never been a football fan, I have never run the city streets with hundreds of fellows scaring normal citizens with warlike cries, waving flags, feeling irresponsible, blocking way of cars, smiling in the face of those who follow normal rhythm. We just broke out of that rhytm and what we are going to do is very far from normal, we re breaking the linear and entering the holy time. We are pilgrims now, on the move with clear purpose, we are here now but at the same we represent our holy destination. Someone wraps turban around my head, some other passerbys run to me, trotting along , cos we don’t stop and almost run , and they force some rupee bills in my hand, asking to put them in the grave of Gharib Nawaz, saint of Ajmer.

 

***

 

W końcu jesteśmy gotowi. Po oficjalnych pożegnaniach, przemowach, modlitwach, posiiłkach, bębnieniach, po załadowaniu ciężarówek sprzętem kuchennym, chłopcami do pomocy, hidżrami – kucharzami, fakirzy odbierają swoje flagi, święte płachty jakie nieść mają z jednego grobowca, do drugiego, odległego o 500 kilometrów, i ruszamy pełni energii, wprost na zatłoczone ulice Delhi. Pierwszy odcinek podróży prowadzi przez miejską dżunglę, plataninę betonowych mostów, billboardów, kabli, zapchaną autami, rykszami, pieszymi. To wspaniałe uczucie, być częścią tłumu o wspólnym celu, być może nieobce mojemu latynoskiemu towarzyszowi, ale ja nigdy nie byłem fanem piłki nożnej, nigdy nie biegałem po ulicach z bandą kumpli strasząc normalnych obywateli wojennymi okrzykami, machając flagami, zachowując się i czując nieodpowiedzialnie, blokując przejazd autom, smiejąc się w twarz niewolnikom normalnego rytmu dnia. Właśnie się z tego rytmu wyłamaliśmy, to co bedziemy robić jest dalekie od codzienności, łamiemy to co liniowe i wkraczamy w święty czas. Jesteśmy teraz pielgrzymami, w ruchu, z jasnym celem, jesteśmy tu i teraz ale jednoczesnie reprezentujemy naszą świętą metę. Ktoś zawija mi na głowie turban pielgrzyma, jacyś przypadkowi przechodnie podbiegają, i ponieważ nie zwalniamy tempa, niemalże biegną obok kawałek, wciskając mi w dłoń banknoty, z prośbą abym zaniósł je do grobu Opiekuna Biednych, Gharib Nawaza, do samego Ajmer, w nadziei błogosławieństwa.

 

 

First part of the journey, getting out of Delhi. Perhaps 60-80 kms of city, urban monster. We are strange sight, hundreds of medieval style mystics and two weird foreigners walking across Indian middle class world, countless new shopping malls, residential areas, petrol stations and parking lots, grey landscapes of new aspirations shrouded in thick smog, traffic of old school rickshaws and new Asian family cars with puzzled faces in their windows, stuck in afternoon traffic jams, from work to suburban homes in high rise prisons. Ali ! Ali ! Mast Qalandar ! Jhule Lal ! Echo our cries and songs, the chillums are lit even on the way, in front of traffic police, who can do nothing , religious expression is untouchable in India, even it means this kind of anarchic behaviour. Our trucks overtake us and so do some of pilgrims who travel on bicycles, DIY rickshaws or even horse carts. As the night comes closer, I realize what can be biggest problem of this journey. Things changed a lot since 800 years ago first dervishes followed footsteps of their master through fields and forests surrounding Delhi. Now it is not wild animals but wild truck drivers in the darkness that threaten our lifes as we walk along multilane highways and there will be no fire lit on the crossroads, as we lay to sleep for a few hours around 2 AM, under traffic lights and in constant roar of cars, on the bare ground littered with modern garbage of bright new world that India wants to become. I enjoy the feeling, I guess this feeling of freedom, to put your head down wherever you are tired, coupled with fellowship with dozens of others alike makes one not only immune to city temptations and beggar stigma, but also proud of staying out of the rat race.

 

***

Pierwsza część podróży, wydostać się z Delhi. Byc może 60-80 kilometrów miasta, betonowy potwór. Jesteśmy pewnie dziwnym widokiem, setki mistyków w strojach niezmienionych od średniowiecza i dwóch cudzoziemskich świrów wędrujący przez świat indyjskiej klasy średniej, niekończące się nowe centra handlowe, multipleksy, zamknięte osiedla mieszkalnych wieżowców albo reklamy takich osiedli w budowie, stacje benzynowe i parkingi, wszystko spowite gestym pyłem i smogiem, popołudniowe korki starych ryksz i nowych koreańskich aut ze zdziwionymi twarzami w szybach,  w drodze z pracy podmiejskich domów w ponurych komfortowych sypialniach – więzieniach. Ali ! Ali ! Mast Qalandar ! Jhule Lal ! Sławiące szaleństwo i ekstazę okrzyki przyciągają gapiów, chillumy zapalamy na każdym postoju, czasem też w  drodze, na oczach policjantów, którzy nic nie zrobią, religijna ekspresja jest nie do ruszenia w Indiach, nawet jeżeli oznacza ona takie anarchiczne zachowania.

Nasze ciężarówki wyprzedzają nas, zaraz po nich niektórzy z pielgrzymów, podróżujący własnoręcznie kleconymi rykszami, rowerami, niektórzy nawet na konnej bryczce. Powoli zapada zmrok a ja zdaję sobie sprawę co może być największym problemem tej podróży. Sytuacja zmieniła się sporo od czasu gdy 800 lat temu pierwsi derwisze podążali tą drogą , śladem swojego mistrza, przez pola i lasy otaczające Delhi. Teraz to nie dzikie zwierzęta i rozbójnicy, ale dzicy, nieraz pijani kierowcy ciężarówek prujących ciemność zagrażają naszym życiom gdy maszerujemy wzdłuż wielopasmowej autostrady. Na zatłoczonych skrzyzowaniach dróg nie zapalimy ognia, gdy kładziemy się spać na pare godzin, koło drugiej w nocy, pod uliczną sygnalizacją, w ciągłym ryku samochodów, na gołej ziemi zaśmieconej opakowaniami nowej wspaniałej cywilizacji do jakiej Indie usiłują dołączyć. Smakuję te wrażenia, coś w rodzaju uczucia wolności, kiedy kładziesz swoją głowę gdziekolwiek, tam gdzie jesteś zmęczony, połączone z świadomością wspólnoty z innymi takimi jak ty, to nie tylko uodporniania na marne pokusy miasta i na upokorzenie bycia żebrakiem ale wręcz daje dumę, że jesteśmy poza szczurzym wyścigiem.

 

 

When we wake up, the day is still not there, but we press on.  I am eager to get out masteplanned world, into lovely imperfection of the life on the road.

***

Kiedy wstajemy, dzień jeszcze się nie zaczął, ale ciśniemy dalej. Nie mogę sie doczekać aż wydostaniemy sie z zaplanowanego świata prostych kątów, w słodką niedoskonałość życia w drodze.

 

 

 

 

 

 

I came to dargah in Mehrauli, not far from Qutub Minar in Delhi, to spend some time in the company of people whom I were to join on 2 weeks/500 km pilgrimage to Ajmer, in the footsteps of medieval saint. The urs of Khwaja Qutbuddin Bakhtiar Kaki was just starting.  And very quickly I knew we re going to have fun. This is Islam I love. But I am sorry my pious friends, for all those weeks we never set foot in a mosque. For those people entire world is a mosque. “Job ? “  – says one of my new crazy friends – “I have no job. Him my boss” – he adds pointing upwards ” – I am 24 hrs fakiri”. OK, I know now I am in the right place.

 

***

 

Przyjechałem do dargi w Mehrauli niemalże wprost z lotniska, aby spędzić święto ku czci patrona tego miejsca w towarzystwie części z fakirów, z którymi wyruszyć niedługo miałem na pielgrzymkę przez północne Indie, do najważniejszego sanktuarium sufi , Ajmer w Radżastanie.Bardzo szybko byłem już pewien że nie będziemy się nudzić. To jest islam który kocham i szanuję. Ale mam smutną wiadomość dla moich pobożnych i konserwatywnych przyjaciół, przez ten miesiąc stopa nikogo z osób jakie poznacie w tej historii nie stanęła w meczecie. Dla nich meczetem jest cały świat i każdy człowiek. ” Praca?” – śmieje się jeden z moich nowych znajomych “Jaka praca? To mój szef” – pokazuje palcem w górę – “Jestem fakirem 24 godziny na dobę”. Aha, już wiem, jestem we właściwym miejscu.

 

 

 

 

Po raz pierwszy chyba zacząłem robić jakieś notatki podczas tego wyjazdu. Okazjonalnie wrzucę więc tu coś z tego notesiku, oczywiście po paru dniach stały się coraz rzadsze, ale może to i dobrze, żyć sobie w momencie, i tak ich dużo zagarniam “na później”… Tak czy owak, poniżej jedna z nich…

 

/        I think for the first time on this trip I started to write anything in my notebook…So sometimes I will scan and post those rare glimpses into my head as it was months before, “while there”, on the move.

 

 

Łysy szalony derwisz podduszający kolegów jest prawdziwym hardkorowcem, nie liczy się z żądnym konwenansem. Kolegów z Bangladeszu szczypie w dupę, do mnie od razu podbija z konkretnym żądaniem 50 rupii. Jest stanowczy niczym Cyganka w metrze. Ej, chyba obruszę się za psucie klimatu w te pierwsze dni, wśród miłych”niekomercyjnych babów”… Taki jest mój pierwszy odruch…Ale potem myślę o tym, stary, to pierwsza lekcja,  pierwszy nauczyciel tej wyprawy, ci co nas wkurzają to najcenniejsi nauczyciele. Nawet nie jest ważne to czy on po prostu chce kasę na jaranie, albo na to żeby ją za chwilę wyrzucić czy oddać komukolwiek, ma styl lidera szaleńców, charyzmę, wszyscy się trochę boją a trochę żartują z jego szaleństwa, ale dla mnie jest nauczycielem w ważnej kwestii, chciwości i skąpstwa, pokazuje mi przez ten mój pierwszy odruch że gdybym “to ja” decydował ile kasy i komu i kiedy, czułbym się lepiej, bo przecież miałem w planach dzielić się kasą. Dlaczego zatem? Dlaczego nie pamiętam o maksymie sufi, niech twoja lewa ręka nie wie kiedy prawa rozdaje datki? Gdyby to wyszło ode mnie, czułbym może wtedy że jestem szczodry a nie zmuszony. Zatem chodzi mi tyko o “ja”. O to , że decyzja nie wyszła “ode mnie”. Teraz notuję te słowa a ci podają mi kolejne chillumy. Bez przerwy serdeczność, gościnność, a ja ciągle szukam odpowiedniej okazji na gest. Dzięki ci łysy babo.

***

A bald mad dervish strangling his friend is real hardcore piece of energy, doesn’t give a shit about any social rule , doesnt know meaning of small talk. He pinches asses of his mates from Bangladesh, and to me he comes straight with the demand of 50, and then, when he gets it, 100 rupees. He is very straightforward, or plain rude. Wow man, I should get offended, you are ruining this nice mood, I am guest and everyone is so friendly and hospitable and so different from those hustlers in Paharganj, what are you doing. These are my first thoughts but I yield, I think to myself, man, this is your first lesson on this trip, those who piss us off are the most valuable teachers, better then those nice and easy guys…It does not even matter if he simply wants cash for smoking, Coke, or he will throw it in a gutter in a moment or give to someone else. His style is that of madmen boss, he s got class and charisma, everyone is a bit afraid and a bit entertained by his madness, but for me he is a teacher on very important issue, of greed and avarice, by causing this first mental reaction of mine, that if it was “me” who decided how much cash, when and to whom I give, I would feel better, after all, I was planning to share on this trip… So what is the problem? Why can’t I remember Sufi words about your left hand being oblivious to your right hand sharing? If the sharing came from me , I would feel I am generous, not forced by someone, so it is all really only about “I”. About the fact that the action doesn’t come from “me”. Now I am writing these words in my notebook and they are passing me one chillum after another. Constant warmth of the hearts and generosity, and I am still looking for right moment to open myself.  Thank you, crazy baba !

 

 

 

 

 

The following story , which I am starting to publish here, includes four big Sufi festivals in India and Pakistan and events from more than 2 months, and it was shot entirely on cheap plastic cameras. I left all my professional gear behind. Some part of me was tired with listening to comments and questions related to equipment, with all that bullshit related to aperture, prime lenses, Nikon vs Canon vs Leica, all these secondary things in photography, I was also tired of being energy vampire and having heavy brick hanging on my neck. But most of all I wanted to clear my mind from visual greed and stop devouring reality to shit it out as pixels. I wanted to leave the expensive toys and humble myself as much as I could in the company of people as humble as dust beneath your feet.

 

***

 

Historia która się tutaj rozpoczyna obejmuje cztery duże festiwale związane z sufizmem w Indiach i Pakistanie, i wydarzenia z ponad dwóch miesięcy podróży, i sfotografowana została w całości tanimi plastikowymi aparatami analogowymi. Zostawiłem w domu cały swój profesjonalny sprzęt. Częściowo byłem już zmęczony słuchaniem tych samych komentarzy i pytań związanych z tym żelastwem, tych ciągłych bzdur o przesłonach, stałkach, Nikon kontra Canon kontra Leica, te wszystkie drugorzędne w fotografii sprawy, byłem też zmęczony taszczeniem ładowarek, byciem energetycznym wampirem, nadwyrężaniem kręgosłupa ciężką cegłą zwisającą z szyi. Ale przede wszystkim chciałem oczyścić swój umysł z chciwości obrazu, chciałem sanatorium od pożerania rzeczywistości i przerabiania jej na piksele. Chciałem zostawić drogie zabawki i być tym smiesznym panem ze smiesznym aparacikiem, lubię jak się ze mnie śmieją, to jakaś, całkiem przyjemna droga do pokory, gdzieś na niej są niektórzy moi towarzysze podróży, pokorni jak pył pod ich sandałami.

 

 

 

without ticket / bez biletu

August 30th, 2012

I was on my way back to Paharganj after first day of festival in honour of Qutbuddin Bakhtiar Kaki in Mehrauli dargah. I went there to look for companions leaving to Ajmer, on a pilgrimage that was going to take us nearly 500 km across northern India, walking from grave of one Sufi saint to the other, Gharīb Nawāz , his master, following the footsteps of man who did this journey  800 years ago. I was to walk with fakirs and qalandars, radical mystic group, outcasts, beggars and vagabonds, through in-your-face materialism spreading miles and miles out of Delhi, hectares of shopping malls, tarmac,  high rise closed residential settlements for new middle class, towards the desert city in the heart of Rajasthan. I was coming back to Paharganj after the first evening of qawwali music and mountain charas. I boarded public bus from Mehrauli to nearest Metro station. It was late in the evening, bus was almost empty. On the back of driver’s cabin a sign of modernity, electronic display was showing a message that moved too fast, it took a while before it was registered in my consciousness. When it did, I knew it is a message for me , a message I must record. I had no pen, but three soldiers sitting behind me did. On backside of visiting card, in rush, because the soldiers were about to leave the bus, I recorded something that is a message of the modern world I am constantly trying to ignore. To Irish tinkers, nomads of Sahara, fakirs of Pakistan, to gypsies and hippies of Eastern Europe, those in between, those escaping from meaning and definition, those who do not build and develop, those on the move, those on the edge, it says the same, submit, choose sides, settle down. Well, póg mo thóin !

 

***

 

Wracałem wlaśnie do getta turystów na Paharganj po pierwszym dniu festiwalu w grobowcu w Mehrauli. Pojechałem na imprezę upamiętniającą śmierć świętego zwanego Qutbuddin Bakhtiar Kaki, aby znaleźć towarszyszy pielgrzymki do Ajmer, która zabrać miała nas prawie 500 kilometrów przez północne Indie, od grobu jednego sufickiego świętego, do grobu innego, jego mistrza, Opiekuna Biedaków, podążąjąc śladem innej podróży ktora odbyła się potem 800 lat temu. Miałem wyruszyć w podróż z grupą kilkuset fakirów i kalandarów, radykalnych mistyków, wyrzutków, żebraków i zawodowych włóczęgów, przez obsceniczny materializm hektarów parkingów, asfaltu, centr handlowych i zamkniętych osiedli nowej klasy średniej oblepiających Delhi coraz szerszym pierścieniem. Podążać mieliśmy w stronę pustynnego Radżastanu, w stronę świętego miasta Ajmer. Teraz jednak wracałem na Paharganj, po pierwszym wieczorze z z muzyką qawwali i górskim czarasem. Wsiadłem do publicznego autobusu z Mehrauli do najbliższej stacji metra. Był późny wieczór, autobus prawie pusty. Na kabinie kierowcy zawieszony chiński elektroniczny wyświetlacz wypluwał szybko przesuwające się literki, potrwało chwilę zanim przekaz trafił do mojej świadomości. Kiedy to się stało, wiedziałem że to wiadomość dla mnie, wiadomość którą muszę zanotować, motto tej podróży. Nie miałem długopisu, ale siedzący za mną trzej żołnierze byli mili i pożyczyli.  Z tyłu czyjejś wizytówki, w pospiechu, bo żołnierze właśnie wysiadali, zapisałem przekaz od współczesnego świata jaki stale próbuję ignorować. Wiadomość której adresatem są irlandzcy travellersi, nomadzi z Sahary, fakirzy Pakistanu, cyganie i hippisi wschodniej Europy, ci pomiędzy, ci uciekający od definicji, którzy nie budują i nie produkują, ci w ruchu i ci na krawędzi, wszystkim ten sam sygnał, podporządkujcie się, wybierzcie stronę, ustatkujcie.  Póg mo thóin !

 

 

 

 

 

This is a teaser for new story from travels with the Sufis of India and Pakistan. Coming soon, after a small intermission as I am off into the mountains of Rif now. /  To zajawka nowej serii z podróży z sufi Pakistanu i Indii. Już wkrótce, po małej przerwie na plantacjach w górach Rif.

Proudly powered by WordPress. Theme developed with WordPress Theme Generator.
Copyright © światosław / tales from the world. All rights reserved.