Always forward, never backward. Pictures from the journey to the centre / Obrazki z podróży do centrum. Z fakirami przez północne Indie.
Always forward, never backward. Pictures from the journey to the centre / Obrazki z podróży do centrum. Z fakirami przez północne Indie.
In the long and rich tradition of spiritual wandering across lands and centuries there were many ascetic vagabonds who swore an oath never to spend more than two nights in a row in one place. Constant movement and constant change. It is through the road and on the road that we learn and grow, and because everything what is outside is also inside, the journey in physical world and journey within are two sides of the same coin.
***
W długiej i bogatej tradycji duchowych wędrówek przez ziemie i stulecia jest wiele przykładów grup ascetycznych włóczęgów, których przysięga, postanowienie czy nakaz nauczyciela wzbraniał od nocowania więcej niż dwie noce pod rząd w tym samym miejscu. Ciągły ruch i ciągła zmiana. To poprzez drogę i na drodze uczymy się i dojrzewamy, a ponieważ to wszystko co jest na zewnątrz jest też wewnątrz, podróż w fizycznym świecie i podróż wewnętrzna to dwie strony tej samej monety.
Tariqa means path, and it is one of most important concepts in Sufi philosophy. It is also how Sufis are divided, they belong to one of the tariqas, but perhaps division is not the best word here, because all paths lead to common destination. When we walk together towards Ajmer, even here, there are people whose style is to run in front , chanting glory of qalandars, others who stay behind, they join together in units as in some kind of spiritual army, with their own colour of banners, their own style. There are some cycling, some on rickshaws, some fakirs are even travelling with their own horse. There are others at this time who travel to the same destination by trains, cars, buses. Some walk from Kolkata, some come from villages of Rajasthan. Each their own way, beauty of diversity. Do not force your brother to don your costume, to become the same as you, do not judge, you will never fully know him, look inside yourself. Not only hardcore Muslim could soften their hearts with this hadith : there are as many paths to God as there are souls on earth.
***
Tariqa znaczy ścieżka, i jest to też jedna z najważniejszych idei w filozofii sufizmu. Na tariki, mylone z zakonami, dzieli się świat sufich, wszyscy przynależą do jakiejś szkoły, czy też drogi, wszyscy podążają jakąś ścieżką, ale wszystkie drogi prowadzą do wspólnego celu. Kiedy wędrujemy razem w stronę Ajmer, nawet tutaj są ludzie których styl to ostry atak frontowy, szalony bieg, w rytm pieśni i okrzyków, niczym jakaś duchowa armia pod różnokolorowymi flagami, która ma też jednak maruderów, ma błaznów i proroków, porządkowych i rubasznych grubasów, wlekących sie gdzieś z tyłu. Niektórzy jadą na rowerach, inni na rykszach, jest nawet ekipa fakirów z własną bryczką. Jest wielu innych, którzy w tym samym czasie zmierzają do tego samego celu co my pociagami, autobusami, ciężarówkami. Niektórzy wędrują z Kalkuty, inni z niedalekich wiosek w Radżastanie. Każdy na swój sposób, swoją ścieżką, piękno różnorodności. Nie zmuszaj swojego brata aby zakładał twój strój, aby stawał się taki jak ty, nie oceniaj go, bo nigdy nie będziesz go w pełni znał, spójrz lepiej w głąb siebie. Nie tylko zawzięci muzułmańscy ortodoksi mogliby zmiękczyć swoje serca idąc za tym hadisem : “Jest tyle ścieżek do Boga ile ludzkich dusz na ziemi”.
96 degrees in the shade
real hot in the shade
***
96 stopni w cieniu
cholernie gorąco w cieniu
I started my travels in far away lands and mental landscapes around 10 years ago, cycling around Jamaica, young boy in love with Rastafari culture. It was my first encounter with tropical heat, with the thickness of humid air when storm comes, with burning, unforgiving sun. I guess it is a full circle now when I walk with another bunch of dreadlocked, ganja smoking mystics in another background, and I think about great reggae piece by Third World, song called “96 degrees in the shade”. It is not a song about beach life, and we are not on holidays.
***
Rozpocząłem swoje podróże po dalekich krajach i mentalnych krajobrazach ponad 10 lat temu, włócząc się po Jamajce na rowerze, młody chłopak zakochany w rastafariańskiej filozofii. Było to moje pierwsze spotkanie z tropikalnym gorącem, z tym gęstym, wilgotnym powietrzem przed nadejściem burzy, z palącym, bezlitosnym słońcem. Myślę, że zatoczyłem teraz pełen krąg, teraz kiedy idę z bandą innych dredziarzy, palących zioło mistyków przez inne tło innej kultury, i przypominam sobie klasyk reggae, kawałek Third World, “96 stopni w cieniu”. “96 degrees in the shade” to nie jest piosenka o plażowych problemach, a my nie jesteśmy na wakacjach.
***
***
From the notebook : for three days I kept coming to Mehrauli, smoking , litening to qawwali, wondering, does that situation really turn me on, how will my state of mind look after one month of spending time like this, surrounded only by those people, not speaking hindi, being outsider in so many ways. Smoking is always nice, but how is it to be fully in this story, as their companion, without a break, without occasional escape, into worlds of internet and other tourists. But I am also waiting for Matias, Argentinian psychologist, musician and vagabond, other part of that “western box” we can always withdraw into if things get too heavy, weird, or “exotic”.
***
Z notatek z tamtego czasu : przez trzy zadymione dni przyjeżdżałem do Mehrauli z Pahargandżu, paliłem, słuchałem qawwali, zastanawiając się na ile ta sytuacja mnie jara, jak będzie wyglądać to po miesiącu bujania się w tym stylu. Jaranie zawsze fajne, ale jak to jest być w tej bajce, przynajmniej jako towarzysz, bez przerwy, bez odskoczni do interneciku, bez innych turystów. Czekam na Matiasa, włóczęgę-psychologa z Argentyny, drugi składnik “zachodniego” pudełka, w które zawsze można się wycofać.
I am starting to meet some really interesting characters. My worries whether I can make it, walking two weeks in constant 45 °C melt when I see old men on crutches or that kind of heavyweight freak fakirs. No worries, only trust.
***
Już w Delhi poznaję niektórych bardzo ciekawych uczestników wyprawy. Moje obawy czy dam rade w codziennym marszu w niekończącym się 45 stopniowym upale rozpuszczają się kiedy widzę starców o kulach przygotowujących się na trasę czy też takich świrów z żelaznymi obręczami jak ten pan. Bez obaw zatem , z zaufaniem.
Finally, we are ready to leave, after much official blah blah, farewell and prayers, the trucks are loaded with cooking equipment assistants and hijras who will help to run the camps, the holy flags to be carried all the way from one grave to another 500 kms away are picked by the fakirs and we set off, full of energy, into streets of Delhi, first stretch of the journey leading us through the urban jungle, of concrete, tarmac, wires and heavy traffic. It feels great to be part of the crowd, perhaps for my Latin American mate it is a familiar feeling, but I never been a football fan, I have never run the city streets with hundreds of fellows scaring normal citizens with warlike cries, waving flags, feeling irresponsible, blocking way of cars, smiling in the face of those who follow normal rhythm. We just broke out of that rhytm and what we are going to do is very far from normal, we re breaking the linear and entering the holy time. We are pilgrims now, on the move with clear purpose, we are here now but at the same we represent our holy destination. Someone wraps turban around my head, some other passerbys run to me, trotting along , cos we don’t stop and almost run , and they force some rupee bills in my hand, asking to put them in the grave of Gharib Nawaz, saint of Ajmer.
***
W końcu jesteśmy gotowi. Po oficjalnych pożegnaniach, przemowach, modlitwach, posiiłkach, bębnieniach, po załadowaniu ciężarówek sprzętem kuchennym, chłopcami do pomocy, hidżrami – kucharzami, fakirzy odbierają swoje flagi, święte płachty jakie nieść mają z jednego grobowca, do drugiego, odległego o 500 kilometrów, i ruszamy pełni energii, wprost na zatłoczone ulice Delhi. Pierwszy odcinek podróży prowadzi przez miejską dżunglę, plataninę betonowych mostów, billboardów, kabli, zapchaną autami, rykszami, pieszymi. To wspaniałe uczucie, być częścią tłumu o wspólnym celu, być może nieobce mojemu latynoskiemu towarzyszowi, ale ja nigdy nie byłem fanem piłki nożnej, nigdy nie biegałem po ulicach z bandą kumpli strasząc normalnych obywateli wojennymi okrzykami, machając flagami, zachowując się i czując nieodpowiedzialnie, blokując przejazd autom, smiejąc się w twarz niewolnikom normalnego rytmu dnia. Właśnie się z tego rytmu wyłamaliśmy, to co bedziemy robić jest dalekie od codzienności, łamiemy to co liniowe i wkraczamy w święty czas. Jesteśmy teraz pielgrzymami, w ruchu, z jasnym celem, jesteśmy tu i teraz ale jednoczesnie reprezentujemy naszą świętą metę. Ktoś zawija mi na głowie turban pielgrzyma, jacyś przypadkowi przechodnie podbiegają, i ponieważ nie zwalniamy tempa, niemalże biegną obok kawałek, wciskając mi w dłoń banknoty, z prośbą abym zaniósł je do grobu Opiekuna Biednych, Gharib Nawaza, do samego Ajmer, w nadziei błogosławieństwa.
First part of the journey, getting out of Delhi. Perhaps 60-80 kms of city, urban monster. We are strange sight, hundreds of medieval style mystics and two weird foreigners walking across Indian middle class world, countless new shopping malls, residential areas, petrol stations and parking lots, grey landscapes of new aspirations shrouded in thick smog, traffic of old school rickshaws and new Asian family cars with puzzled faces in their windows, stuck in afternoon traffic jams, from work to suburban homes in high rise prisons. Ali ! Ali ! Mast Qalandar ! Jhule Lal ! Echo our cries and songs, the chillums are lit even on the way, in front of traffic police, who can do nothing , religious expression is untouchable in India, even it means this kind of anarchic behaviour. Our trucks overtake us and so do some of pilgrims who travel on bicycles, DIY rickshaws or even horse carts. As the night comes closer, I realize what can be biggest problem of this journey. Things changed a lot since 800 years ago first dervishes followed footsteps of their master through fields and forests surrounding Delhi. Now it is not wild animals but wild truck drivers in the darkness that threaten our lifes as we walk along multilane highways and there will be no fire lit on the crossroads, as we lay to sleep for a few hours around 2 AM, under traffic lights and in constant roar of cars, on the bare ground littered with modern garbage of bright new world that India wants to become. I enjoy the feeling, I guess this feeling of freedom, to put your head down wherever you are tired, coupled with fellowship with dozens of others alike makes one not only immune to city temptations and beggar stigma, but also proud of staying out of the rat race.
***
Pierwsza część podróży, wydostać się z Delhi. Byc może 60-80 kilometrów miasta, betonowy potwór. Jesteśmy pewnie dziwnym widokiem, setki mistyków w strojach niezmienionych od średniowiecza i dwóch cudzoziemskich świrów wędrujący przez świat indyjskiej klasy średniej, niekończące się nowe centra handlowe, multipleksy, zamknięte osiedla mieszkalnych wieżowców albo reklamy takich osiedli w budowie, stacje benzynowe i parkingi, wszystko spowite gestym pyłem i smogiem, popołudniowe korki starych ryksz i nowych koreańskich aut ze zdziwionymi twarzami w szybach, w drodze z pracy podmiejskich domów w ponurych komfortowych sypialniach – więzieniach. Ali ! Ali ! Mast Qalandar ! Jhule Lal ! Sławiące szaleństwo i ekstazę okrzyki przyciągają gapiów, chillumy zapalamy na każdym postoju, czasem też w drodze, na oczach policjantów, którzy nic nie zrobią, religijna ekspresja jest nie do ruszenia w Indiach, nawet jeżeli oznacza ona takie anarchiczne zachowania.
Nasze ciężarówki wyprzedzają nas, zaraz po nich niektórzy z pielgrzymów, podróżujący własnoręcznie kleconymi rykszami, rowerami, niektórzy nawet na konnej bryczce. Powoli zapada zmrok a ja zdaję sobie sprawę co może być największym problemem tej podróży. Sytuacja zmieniła się sporo od czasu gdy 800 lat temu pierwsi derwisze podążali tą drogą , śladem swojego mistrza, przez pola i lasy otaczające Delhi. Teraz to nie dzikie zwierzęta i rozbójnicy, ale dzicy, nieraz pijani kierowcy ciężarówek prujących ciemność zagrażają naszym życiom gdy maszerujemy wzdłuż wielopasmowej autostrady. Na zatłoczonych skrzyzowaniach dróg nie zapalimy ognia, gdy kładziemy się spać na pare godzin, koło drugiej w nocy, pod uliczną sygnalizacją, w ciągłym ryku samochodów, na gołej ziemi zaśmieconej opakowaniami nowej wspaniałej cywilizacji do jakiej Indie usiłują dołączyć. Smakuję te wrażenia, coś w rodzaju uczucia wolności, kiedy kładziesz swoją głowę gdziekolwiek, tam gdzie jesteś zmęczony, połączone z świadomością wspólnoty z innymi takimi jak ty, to nie tylko uodporniania na marne pokusy miasta i na upokorzenie bycia żebrakiem ale wręcz daje dumę, że jesteśmy poza szczurzym wyścigiem.
When we wake up, the day is still not there, but we press on. I am eager to get out masteplanned world, into lovely imperfection of the life on the road.
***
Kiedy wstajemy, dzień jeszcze się nie zaczął, ale ciśniemy dalej. Nie mogę sie doczekać aż wydostaniemy sie z zaplanowanego świata prostych kątów, w słodką niedoskonałość życia w drodze.
Every travel tale from the Kalash valleys is focused on the women, so different from the rest of Pakistan, in dress, in appearance, in behaviour. I guess i will not repeat sad stories about a lifestyle going to hell and will just recommend you interesting book by Wynne Maggi, American anthropologist who lived for years with the Kalasha, and really has something to say about them :
“Our women are free : Gender and Ethnicity in the Hindukush”