światosław / tales from the world

Cesarz Pije Piwo Z Manioku

March 21st, 2012

 

 

 

 

Na początku był dźwięk. Był on całkiem niezły , niektórzy mówią doskonały. Potem było ich więcej i stworzyły rytm i harmonię i to było dobre. Spodobały się cesarzowi, więc postanowił że dźwięki powinny towarzyszyć mu stale, i urządził turniej muzyków , na którym mógłby się znowu upić piwem z manioku i zielonych bananów, a smakowało mu ono wybornie od czasu gdy gońcy których córki były zakładnikami na dworze przez szeroką sawannę i wysokie góry nieśli piwo z zachodu i podawano je na dworze zamiast owej paskudnej lury z sorga. Tak więc cesarz zarządził by zewsząd przybywali muzycy, i wszyscy którzy znali dźwięk gromadzili się w stolicy, a nie było ich wielu bo dźwięk nie oddawał się każdemu we władanie, i tylko ci którzy widzieli dalej poza swą miskę zupy i słyszeli więcej niż pisk świń w swojej zagrodzie potrafili kierować dźwiękiem i nadawać mu formę, kiełznać go i przekładać tak aby zrozumieli go pozostali. I żaden z nich nie pił piwa, ani z manioku ani z prosa, i nie pił też wina zwłaszcza wtedy gdy miał czarować dźwięk, a niektórzy, wytykani palcami i wyśmiewani nie brali też swych sióstr ani sióstr swoich matek ani też żadnych kobiet ze swojej zagrody i nie odsłaniali ich nagości i nie mieli też więcej niż jedną kobietę na raz bo mówili że dźwięk tego nie lubi. A niektórzy grywali na wysokich górach i w gąszczu bardzo kłujących krzewów, i wtedy kiedy księżyc był w pełni, i ich dźwięk był dobry. Dźwięk objawiał się w różnych formach co widać było na placach stolicy gdy zgromadzili się przybyli, przenikał niczym ziąb nocy na pustyni, głaskał jak włosy branek zza wielkiego wąwozu, drażnił przyjemnie jak dym który kłębił się w fajkach brodatych mężczyzn zza wąskiego morza, szczypał niczym sok z kwaśnych owoców.

 

Ale najdoskonalsza była forma jaką przywieźli bębniarze i nie było w niej zbędnych tonów, nie było czerwonych nosów i ciemnych, spoconych uliczek, nie było w niej ducha nieczystego a tylko wibrujące, czyste powietrze. I był wśród nich Najbardziej, którego poważano i nawet wielbiono, choć podówczas dźwiękowi to służyło, i nie niszczyła go zazdrość jaką wielu konkurentów sprawniej niż dźwiękiem władało. Najbardziej miał wielu przyjaciół, a wszyscy tworzyli z nim muzykę, bo tak nazwali swoje dźwięki, i ich muzyka była najlepsza. Były i harfy i piszczałki i trąby i czarodziejskie werble i kości i puszki i pojemniki po zupie i drumle i cymbały i rogi i kije i struny i trójnogi i puzony i cytry. I wszystkie one w owych czasach miały moc tworzenia. Ale trąby i piszczałki i tamburyna a nader wszystko bębny Najbardzieja i jego przyjaciół tworzyły najlepiej i panowała doskonała harmonia. Każdy kto słuchał ich muzyki widział jednocześnie jak tworzy się dzieło, i mogli oni być dowolnie pijani i śpiący lub zmęczeni czy chorzy, brudni lub nadzy, a ich dzieło i tak powstawało lepsze od tego które tworzyli inni niezależnie jakich sztuczek by się imali, nawet stając na głowie w świętym zagajniku dwanaście dni po nowiu i wypaliwszy kopę ziela wielkości nawozu dorodnego słoniątka.

 

Jak zostało powiedziane, była wokół zazdrość, ale było w niej więcej podziwu i miłości do dzieła , więc wszyscy którzy władali dźwiękiem ciągle w owych czasach w mniejszym lub większym stopniu potrafili tworzyć. Krążyły opowieści o tym iż w kręgu przyjaciół sędziwego Najbardzieja przebywała stara magia, i była to magia potężna, bo wszyscy którzy czarowali bębnami a było ich po jednym z każdego pokolenia w swoim czasie wygrali legendarny wyścig bębniarzy. Odbywał on się gdzieś daleko na południu, za gęstym lasem cytrusowym, gajem porzeczkowym, za trzema zagrodami braci o złym spojrzeniu, brudnym strumykiem o błotnistym brzegu, płaskim polem, piaszczystą drogą, rozpadającym się murem starego spichrza, nawet za trzema kanałami które oznaczał czerwony głaz poza który władza cesarza sięgała w małym stopniu. Myślałby kto, że wyścigi bębniarzy polegały jak to bywa w dzisiejszych czasach na tym kto szybciej zagra swoją pieśń. Nie, wypuszczano z drewnianej klatki potężnego czarnego bawoła, nogi jego były jak słupy wspierające cesarski pałac, kark jak góra na której stoi świątynia, ogon jak połączona miotła siedmiu grubych gospodyń, rogi jak dzidy najpotężniejszych wojowników, grzywa między nimi niczym u wielkiego lwa a członek jego jak samotny baobab, lecz twardy i czarny jak heban, i byk ten zapłodnił w swoim czasie nieprzebrane stada, i dawały one więcej mleka niż płynęło w rzece za łysym pagórkiem. Tak więc moc ziemi była z nim, i wygrać z nią musieli ścigający się bębniarze , a który z nich przegonił bawołu i pierwszy dobiegł do celu stawał się Królem Byka i moc udzielała się mu i pozwalała mu tworzyć, bo bez mocy ziemi żadne narodziny nie były możliwe. A pozostali rzucani byli jako pokarm dla psów grubej starej kobiety, która była Panią Byka. Tak więc zwycięzcy wyścigu bębniarzy byli ludźmi odważnymi, wszyscy wojownicy podziwiali ich i godni oni byli zasiadać po prawej stronie cesarza, a potem zalegać z nim na podłodze gdy był zbyt pijany żeby dłużej siedzieć.

 

W dzień wielkiej uczty, która trwała wtedy, kiedy słońce najwcześniej wstało i najpóźniej kładło się na swoje leże, instrumenty śpiewały swą pieśń bez ustanku i dzieło rosło, co podobało się zarówno cesarzowi, jak i zgromadzonym tłumom, a nie podobało się możnym, z których pól ściągnął tłum, i szemrali oni ale wtedy jeszcze nikt o tym nie wiedział. Piszczałki tworzyły owoce granatu, i strumień ziarna który spływał na rynek, głos pięknych cytr i cymbałów sprowadzał kształt pomarańczy, bananów, i przypieczonych karpi i malutkie mandarynki i czekoladę, głos trąb i rogów rodził pieczone prosięta i wielkie krowy o opuchłych od mleka wymionach i okrągłe słomiane ule pełne plastrów słodkiego miodu, strusie o pięknych piórach i takież pawie, rozbiegające się kurczęta i waleczne koguty, wespół z harfami wyczarowywały kobiałki sera i zielone warzywa i mnóstwo fajkowego ziela, powstawały kosze pełne diamentów, szafirów, bale cydrowego drewna, rzeźbione figury, złote bransolety, błyszczące naszyjniki, wielobarwne pióropusze, gliniane naczynia, skóry lwów, lampartów, maski i lampiony. Bębny zaś tworzyły przepyszny chleb, kto go zjadł ten nie był głodny przez siedem dni, i smakował on wybornie z fajkowym zielem i z piwem co spodobało się cesarzowi i  pasował również do śmietany i był dobry na kaca i leczył rany oraz trzymał długo w czujności, co ucieszyło strażników którzy pilnowali granic wioski. Jeśli muzycy stworzyli kiść winogron, to gdy miała ona tuzin gron,  kiść stworzona przez przyjaciół Najbardzieja miała ich tuzin tuzinów, kiedy powstała za sprawą krążących wokół dźwięków kość fajkowej żywicy wielkości pięści wojownika i gęsta jak stwardniałe masło to bryła żywicy jakiej kształty rosły dzięki magii przyjaciół Najbardzieja miała rozmiar brzucha głodnego dziecka i gęstość ziarna fasoli – a mimo to dawała się kroić z wielką łatwością!

 

Choć całe dzieło było piękne, dobre, pyszne i błyszczące, i każdy coś dodawał do niego od siebie, i wspólna pieśń rosła i sięgała rozgwieżdżonego już teraz nieba, to cesarz musiał tak jak obiecał wybrać zwycięzcę turnieju, i muzykom którzy najbardziej ucieszyli jego serce ofiarować jedną ze swych córek. Tak jak wszyscy oczekiwali , córka zawędrowała w nocy do namiotu Najbardzieja, a stamtąd kolejno do namiotów jego przyjaciół, bo ich pieśń była najpiękniejsza, a dzieło doskonałe, powstające z miłości i harmonii. Konkurenci cieszyli się radością zwycięzców a lud ucztował i bawił się bo płody święta były wspaniałe i wieściły płodny i obfity rok, ci którzy mieli młode córki wiedzieli że uzyskają za nie wiele sałaty i pieprzu od mężów zza wąskiego morza.

 

Byli jednak i tacy, którzy zgrzytali i rzucali uroki, ale nie mogły one zepsuć harmonii dźwięku, nie podobało się to wszystko szalonym szamanom, którzy byli coraz mniej i mniej potrzebni i ich rad już nie chciano słuchać, a w zagrody wpędzano im coraz mniej ofiarnych prosiąt. Odeszli oni do kręgu możnych i wespół nimi zgrzytali, bo tak naprawdę podobnie jak możni nienawidzili ludu, którym władali chociaż panował wszechmocny lecz już śpiący pijackim snem w objęciach nałożnicy cesarz. Możni chcieli widzieć lud zgięty na swoich polach, aby pomnażał ich bogactwo i musiał oddawać ze swoich pól także dużą część plonu, aby jak mówili możni ku chwale i pożytkowi wszystkich i wspólnej sile i dla wspólnego wyższego interesu budować miasto na płaskowyżu, nową stolicę o wysokich wieżach, szerokich mostach, dużych ulicach, pracujących kuźniach i nade wszystko wspaniałych pałacach w których możni mogliby przyjmować swój lud, słuchać wnoszonych przezeń skarg i udzielać mu pomocy w razie gdyby działo się źle. Tak mówili możni i nie podobało im się że lud świętuje i wielbi dźwięk, zamiast pracować na polach, objada się, upija i pali, wbrew porządkowi i ładowi, wbrew swoim szamanom, jak dodawali ci ostatni.

 

 

 

Był wśród nich pewien czarownik, który potrafił zmieniać swą postać, był całkiem pomysłowy a magię swoją czerpał z wyrwanych serc indyków, mózgów węży i zębów wybitych podczas bójek w gospodzie. Uradzili oni sposób na Najbardzieja i ich nienawiść znalazła swe ujście. Kruk w jakiego przemieniono czarownika poszybował ponad pustynią tam gdzie w kręgu piaskowców między walającymi się kośćmi w chatce z blachy  mieszkał Szakal, zły człowiek który krzywdził kobiety i jadał czarne kury chodzące wokół jego baobabu w całości, razem z pierzem i pazurami. Szakal również potrafił zmieniać postać, każda jaką przybrał była jednak ohydna i czarna, i potrafił przybierać jedynie obraz tego co zobaczył, bo brak miłości nie pozwalał mu tworzyć nowych rzeczy. Był chciwy i kiedy Kruk powiedział mu iż uradzono że zostanie poborcą podatkowym w nowej stolicy, jego czarne serce uradowało się a nie mniej czarny umysł począł przemyśliwać czego za to się od niego oczekuje. Pod postacią odrażającego pasożyta poszybował jednak na Kruku i na miejscu tuż przed nowym brzaskiem objaśniono mu.

 

Kiedy Najbardziej wystawił głowę ze swego namiotu uśmiechnął się , bo w jasnym świetle poranka ujrzał trzy małe ptaszki, zaraz jednak nakrył je cień małego mężczyzny. Oparty o laskę z grzechotkami, świadczącymi o tym iż jest bębnorobem. Na nagim torsie wytatuowaną odwróconą spiralę, zaś pod nią kształt szakala. Z wora na plecach wyciągnął bęben, czarny lśniący i gładki. Odezwał się w te słowa…

 

>Panie, przybywam z daleka, bo dźwięk wasz daleko się niesie a na nim wasza sława<

 

Tak mówili do siebie możni i czarnoksiężnicy, ubierając to co można rzec prosto w ozdobniki i tytuły, bo mowa ich fałszywa, jednakże Najbardziej tego nie wiedział.

 

>Przyjmij ten dar abyś jeszcze większym był i aby jeszcze bardziej kobiety cię podziwiały< wręczył mu bęben i wlał swymi słowami pożądanie w serce tego kogo miał skusić, bo był ojcem kłamstwa.

 

Dźwięk bębna był czysty i metaliczny, niósł się daleko w świeżym powietrzu poranka, ale gra na nim była zbyt łatwa i zbyt szybko ściemniały promienie jasnego słońca.

 

Obudzili się przyjaciele Najbardzieja i z podziwem patrzeli na dar a z zainteresowaniem na przybysza. Zjedli mnóstwo owsianki na śniadanie, była pełna rodzynek które smakowały przednio. Zasiedli zaraz do swych instrumentów i podjęli przerwany poprzedniej nocy wątek pieśni. Śpiewał też czarny bęben, lecz odtąd wszystko co powstawało było bardzo doskonałe lecz zimne w dotyku. Możni słuchali pieśni z oddali, stojąc na wzgórzu. Kiedy słońce stało już wysoko, podano obiad, po nim owoce i rozmowa potoczyła się, a przybysz z tatuażem szakala wychwalając banany i śledzie począł jednak mówić że dobrze byłoby mieć i banany i ziele i wszystko nie robiąc nic, a wówczas jeden z muzyków zaśmiał się i odparł że właśnie tak stworzono świat, że jedni uprawiają rolę i walczą, a inni tworzą im radość i dary muzyką i to jest dobre słuszne i sprawiedliwe. Przybysz wówczas odparł że prawda to, ale lud otrzymywać może to co otrzymuje, a mimo to nie można by nie robić nic tylko jeść banany i leżeć na plaży, bo skoro moc kreacji jest tak wielka, to zagrać można i samych siebie, stworzyć swoje repliki, aby to one grały i tworzyły za swoich twórców, a ci palili by nie dając nic w zamian, i panowałoby zadowolenie

 

>Co zatem z tworem, czy on też nie zechciałby nie robić nic i stworzyć siebie samego?< odparł wątpiący bębniarz.

 

>Można nałożyć na nich łańcuchy magii i przykuć ich w świątyniach, aby tam grali, a lud przybywałby i cieszył się darami< taka była odpowiedź.

 

Zmroziła ona serce pytającego, nie jednak pozostałych, czym ten przejął się bardzo i ująwszy swój instrument podjął pieśń wolną i smutną i złowieszczą. Ale przybysz odpowiedział tylko zagadkowo grzechocząc grzechotkami, a bębniący nie wiedział wówczas jeszcze jaką moc ma zło. Bo wgryzło się ono w przyjaźń między nim i pozostałymi, nie zauważyli nawet jak usunął się w cień, słuchając wizji przybysza, nie zauważyli jak zmienił ton, że jego dźwięk oddalał się od pozostałych a jego stopy pokonały trawiastą łąkę i wzgórze i po kłującej trawie sawanny szły dalej. Tworzyli nową pieśń, a z tej pieśni powstawali oni sami, powstawały nowe instrumenty, zamykało się koło które nie powinno się zamknąć i dopiero kiedy złe dzieło było dokończone Najbardziej zrozumiał swój błąd gdy spostrzegł nieobecność towarzysza, to go bardzo zasmuciło, zapłakał a potem pobiegł w pustynię, porzucając czarny bęben, a dźwięk jego fujarki też się oddalił. W dzisiejszych czasach wierzymy, że stale szuka swojego towarzysza na bezkresnej sawannie, kiedy jednak rozrastające się miasto pochłonie już całą muzykę, wówczas znajdzie go i powrócą z nowym dźwiękiem.

 

Tymczasem jednak działo się nie tak jak powinno, jednak po myśli możnych , szamanów i Szakala, który był ich sługą. Twórcy leżeli nad strumieniem i w bród mieli miodu, mleka, kobiet, ziela, mięsa, coraz więcej pili jednak piwa, nie tylko z manioku ale nawet i z jęczmienia, wina i napitku z kartofli, albowiem mieli dużo czasu. Twory zaś grały w świątyni, i lud z czasem coraz częściej przychodził posłuchać ich do miasta na płaskowyżu, jednakże tylko niektórzy z uczestników wielkiego turnieju po którym cesarz dostał pamiętnego siedmiodniowego kaca słyszeli i zdawali sobie sprawę że harmonia i radość nie jest już tak wielka. Twory jednak stworzyły własne dzieło bo one też chciały nie robić nic, i nie musiał tej myśli podsuwać im żaden ze sług kłamstwa, bowiem były po części tworem dźwięku czarnego bębna i lenistwo i zło zasiane już było w ich sercach. A było to też po myśli możnych , którzy chcieli się jeszcze bardziej bogacić i rozbudowywać miasto na wspólną chwałę, więc wysyłali nowych  muzyków do innych miast za wąskim morzem i suchą pustynią aby tam szerzyły dźwięk i dzieło, przynosząc zyski swoim mocodawcom .

 

 

 

I miasto stało się symbolem sprzedaży dźwięku, każdy kto chciał go sobie kupić wiedział gdzie się skierować i gdzie jest on dobry. Jednak nie był on tak dobry jak na początku, jak mówili najbardziej łysi, starzy i bezzębni starcy. Stawał on się coraz gorszy i coraz gorsze było dzieło, bo kopie nie mogły tworzyć go z taką doskonałością, precyzją i harmonią jak uczestnicy wielkiego wyścigu bębnów z południa którzy ongiś wygrali turniej po którym cesarz miał pamiętnego siedmiodniowego kaca, przede wszystkim jednak kopie nie władały taką magią i miłością jak ci którzy ich stworzyli. Stwierdzali to ze smutkiem najstarsi starcy i zastanawiali się jak mogło do tego dojść, stale bowiem nie wiedzieli jak wielką moc ma kłamstwo. Nie robiąc nic można mieć bowiem dużo kobiet i bananów a nawet wieprzowiny, nieprawda jednak że nic się nie zmienia. A Cesarz zaś stale pił piwo z manioku i zielonych bananów, i tracił zainteresowanie swoimi kobietami, coraz bardziej bolała go wątroba i czerwieniał mu nos. Coraz mniej kochał swój lud. Coraz bardziej ciemiężyli lud zaś możni. Rozrastało się miasto i w jego świątyniach dozowano radość. I nie było już święta. I zapomniano którędy i przez co biegnie droga do zagrody bardzo grubej kobiety, pani bawołu.

 

Zapomniano w ogóle że ktoś taki istniał, bo ich dźwięk nie był już słyszalny, utonął w łoskocie który niszczył pieśń, bo nie snuli jej już ci którzy najbardziej potrafili, a jedynie ci którzy powstali z chciwości i na podobieństwo swoich twórców, nie tak jednak jak oni doskonali. I każdy grał swój dźwięk, ale żaden nie pasował do innego, walczyły ze sobą, gryzły się, oczerniały , kopały i opluwały, charkały żółcią i czarną flegmą, niosły wojnę i łoskot proporców, niosły hałas miasta. Z czasem straciły moc tworzenia. Zupełnie , choć nie na zawsze. Cesarz przestał pić piwo z manioku bo nie miał już go skąd brać. Nie przywożono już go przecież z zachodu, bo tam było też miasto. I wszyscy grali swój dźwięk i każdy z nich miał kogoś kto dostarczał mu za to jego proso i kobiety, jednak ja byłem na szczęście już głuchy. Na końcu był hałas i hałas był końcem harmonii, jednak dźwięczy ona w mej głowie i mej pamięci i może będziecie jeszcze kiedyś ją mogli usłyszeć. Oderwijcie sobie uszy i uderzcie w bęben.

 

One Response to “Cesarz Pije Piwo Z Manioku”

  1. bartolini

    jest tam, tam gdzieś daleko… nie słychać jej i nie widać.
    Ale pośród wielu, które ujrzeć i usłyszeć można,
    Tam też dotrzeć można…bez wzroku i słuchu

Leave a Reply

You must be logged in to post a comment.

Proudly powered by WordPress. Theme developed with WordPress Theme Generator.
Copyright © światosław / tales from the world. All rights reserved.