Ponieważ powoli myśle o likwidacji części ze stron jakie napłodziłem ostatnimi laty, przeniosę tutaj część starych tekstów, sentymentalnie, nigdy nie umiałem sensownie rozstawać się ani z przedmiotami, ani ze starą twórczością ani z ludźmi…Niech se wisi, jeśli papier jest cierpliwy, net tym bardziej ( i ekologiczniej )
Na początek, okres grzybowy.
“Nasze nogi są jak z gumy
Nasze kraty są jak z waty”
Wrzućcie czerwone owoce jarzębiny do wody, a ujrzycie przenikające się koła, wiele kręgów, i gdzie tu początek? Pomyślcie o zimie i o śmierci drzewa, a przecież następnej jesieni znowu pełne będzie barw. Dlatego nie pytajcie mnie kiedy miała miejsce ta historia, bo być może jeszcze wcale. Dlatego nie zwracajcie uwagi na czas w jakim jest opowiadana. Ważne jest może “dlaczego”, wiem ze na pewno to nie ucieczka przed światem, bo ten stale cieszy, to raczej radosna podróż, niczym niedzielna majówka, nie ucieczka a wyjrzenie na zewnątrz, poznawanie, gromadzenie, dzielenie się nowym tak jak robili to podróżnicy wracając niegdyś z mórz południowych lub czarnego kontynentu na imbirowe piwo i trochę towarzystwa do londyńskiego pubu. Znudzenie światem? Nie, to bogactwo jego przyciąga i , ja tej, tu jest tak dziwnie, strasznie, pięknie. No tak.
Nie o tym myślałem starając utrzymać się na deskach , przegniłych niewąsko, rozdygotanego tramwaju, gdy piął się po starych torach, osadzonych w jeszcze starszym bruku wyżej i wyżej, ku ostatniemu przystankowi pod górą Cytadelną, ostatniemu zresztą w ogóle, jako że poza górę w zaropiałe osiedla nikt się nie zapuszczał. Tak, mnisi z klasztoru na jej zboczach stanowili przedmurze cywilizacji, o ile to za mną to była cywilizacja. Wydawało wam się kiedyś że tramwaje to sunące przez zmrożony świat wielkie larwy, które wysysają wszystko co kolorowe i żywe, i trzymają to w swym rozświetlonym środku, pełnym facjat strasznych dziwolągów, pokracznych i pięknych, no różnych…Mnie się tak rzadko wydaje.
Dziś tramwaj trzeszczał , słychać było kilkakrotnie dzwonek, a gwar i światła z zewnątrz stawały się coraz bardziej odleglejsze, może ich wcale nie było? Krom, a jak wyjechaliśmy w pustkę? Patrzałem na ludzi , głownie prukfy w beretach, pewnie wiozły w tych siatach i paskudnych koszach ofiary do opactwa. Wyglądały jeszcze normalnie. Całkiem ładna dziewczyna, choć chyba coś nie tak pod wargą. Brakuje jej zęba znaczy się. Wydaje mi się? Krom, czy ja coś czuje? Cały czas oglądam rzeczywistość wyostrzonymi zmysłami, a ta zdaje się do bólu powtarzać, szukaj dalej, nawet w spojrzeniu tej z wąsem z naprzeciwka widzę tylko zdziwienie połączone z dezaprobatą : co też oni wyczyniają…Nie patrz się cylindra nie widziałaś? Tak myślę ale nic nie mówię.
Tramwaj zakaszlał i stanął. Baby nie wstają, wiedzą że zanim ściągnięta jękiem syreny tramwaju załoga z bramy klasztornej obstawi plac dla bezpieczeństwa przybyłych, jak też opuści most, to minie trochę czasu, w sam raz dla mnie. Nauczyli się, bo to nie jest bezpieczna okolica, zwłaszcza gdy wielka kamienna elektrownia zarządzana przez Ateuszy odcina czasem ten sektor i jest ciemno jak w pudełku po tytoniu. Bez latarki ani róż ani nawet czarnego lotosu nie da się zbierać po północy.
Ale, ja przecie nie do klasztoru.
Bolał mnie brzuch, takiej śmiechawy dostałem gdy byłem już całkiem wysoko, ponad główną ścieżką. Retrospektywa(czy jak to się tam nazywa) :
odsuwam żelazną sztabę w tramwajowych wrotach – baby zaciekawione – poluzowuje blokadę – baby mruczą – sprawdzam buta na drewnianej pokrywie zewnętrznej – baby decybelują wszystkich świętych jakich znają , a znają mnożka, nie na tyle jednak bym nie mógł zrobić fugas chrustas i żywopłotas, i piąć się w górę niczym eurokraci po szczeblach kariery, tyle że przyjemniej, i to wszystko zanim ktoś wyjrzy z tego pieprzonego tramwaju.
Ja stanąłem ( ha, zdanie od “ja”…) i patrzałem jak opuszcza się zwodzony most i tramwaj ponad fosą wjeżdża na plac przed klasztorem i zapala się wielki reflektor z głośnym pyknięciem, omiatając tory, bo nie chciało im się podnosić znowu mostu, więc coś chociaż musiało ich zabezpieczać przed Skradającym Się Złem, ble, ble, takie długie zdanie. Zdanie jak myśli, a te kręte, już to spostrzegłem, ciało mi zwiotczało uderzone kroplą z chmur których na ciemnym niebie dotąd nie zauważałem, i wszystko spowolniło, jakby ktoś wyhamował film o mnie, podniesienie nogi trwa godzinę, ale ta kropla była ciężka, nad wyraz, pomyślałem, nawet brzydki wyraz, pomyślałem i spotkałem się z ziemią. Upadek w takim tempie musi być przyjemny, mógłbym po drodze porozmawiać z muchami unoszącymi się w lepkim powietrzu. Ale po co? Uśmiech z wysiłkiem skrzywia mi usta, naciągam cylinder na oczy. Tak, ilustratorzy moich przypadków, na głowie cylinder w miłych kolorach z dzwonkami u ronda, na nogach zniszczone, zielone buty ponad łydki, ciepłe, ciepłe, ciepłe skarpety, tweedowe krótkie spodnie, bo noc zimna. Ciało grzeje płaszcz. Ale i tak, zimno w większym stopniu wynika ze mnie, ze środka, podobnie jak ciepło, a nie z podarunków boga pogody…
To nie rewia mody. Trzeba iść dalej. Nie chce iść dalej. Moje nogi są jak z gumy. To niczym wspinaczka na Górę Zagłady, czas i odległość wyczyniają ze sobą takie harce, co chwilę widzę nowe zdjęcie, zaczyna się równoległy film, jak w MegaMegaKinie, w miarę jak mijam zapadające się nagrobki, rzędy krzyży, gwiazd, dawno zwiędłe wieńce – bo góra była ongi cmentarzem, czy może będzie gdy gruz i pył uformują nagrobki, a świeczki odrosną, i ludzie odzyskają w siebie wiarę, czy nie po to częściowo tu jestem? Nie , jestem dla siebie, jestem egoistą. Choć przecież społeczeństwo składa się z jednostek, więc działanie moje jest w pewnym sensie społeczne.
Jednostka – zerem ; jednostka – bzdurą
sama – nie ruszy pięciocalowej kłody
choćby i wielką była figurą
A cóż dopiero podnieść dom pięciopiętrowy
Konwersowanie ze sobą takie jak powyżej, musicie mi uwierzyć, w warunkach ekstremalnie be-be, gdy pada ci na łeb, zapadasz się w sobie, brakuje oddechu na pokonanie kolejnego zmurszałego stopnia, na jakie właśnie wlazłem, a jakie będę chyba musiał opuścić, a gdy trzeba, bo stanie w miejscu nie ma sensu, to ciągle nie to, to ,przepraszam ale straciłem orzeczenie , chodziło mi chyba o to ,że to co robiłem, czyli myślenie, nie boli, a pomaga przebrnąć, nie , na pewno nie powiem życiowe bariery, bo brzmi to jak z recenzji środka na zaparcia. Idę.
“A ty , o Dagdo – zapytał Lugh – Cóż ty uczynisz? Ja – rzekł Dagda – będę walczył zarówno siłą jak i przemyślnością i podstępem”
Leżę. Cienie wokół krzyżują się , gęstnieją bez jakiegokolwiek porządku, jakby nie wiedziały z której strony pada światło. W istocie chyba wcale nie pada, zrobiło się bardzo ciemno, mokro, miękko i cicho. Leżę i patrzę. Na Kroma, jak ja się tutaj, znalazłem? Jestem wysoko, to widać, bo miasto migocze poniżej, w dali, o ile da się je ujrzeć przez gęstą mgłę. Jestem tuż ponad cmentarzem popękanych nagrobków, na zrytej ziemi, która niczym ujście błotnej rzeki wylewa się z półkolistej gęstwiny jakiś krzaków. Ciemne ich wnętrze zdaje się zapraszać a jednocześnie nasilający się deszcz wygania z otwartej przestrzeni. Nie wstaję jednak, bo jestem już naprawdę ciężki, i moim poziomem jest teraz poziom ziemi, tam gdzie powietrze jest najgęstsze, pełne zapachów, zgnilizny liści, wilgoci, wszystkiego co daje się tak głęboko wciągnąć w siebie. Ten kawałek wspinaczki pamiętam bardziej niż całą dotychczasową drogę na szczyt. Moje nogi są skierowane ku miastu, leżę na plecach, głowa jest zwieńczeniem góry. Jestem chyba miejskim pomnikiem, niczym Chrystus w Rio de Janeiro zanim nie zjadła go dżunglowa pleśń.
Krzaki to leszczyna, dziewięć drzew o szkarłatnych owocach, a miejsca pośrodku jest dosyć w sam raz na moje zabłocone cielsko. Nie jem owoców, bo wiedza jest już dziś we mnie, nie potrzebuje ich. I tak przekroczę portal. Czy zobaczyłem dzika? Nie byłoby to dziwne, oznaczałoby że jestem blisko. Popatrzcie teraz moimi oczami, posłuchajcie uszami. Najpierw garść epitetów. Świat jest megamiękki, jest ciepły mimo zimna panującego wokół, jest pełen szczęścia, dźwięków ,magii, wyczekiwania. Ciemność ma barwy, o stokroć ciekawsze niż największa tęcza, kiedy coś jest czarne, potrafi być tak czarne jak by tam nic nie było, jakkolwiek brzmieć to może głupio. Niebo jest ekranem, który mimo iż odległy, pozwala się oglądać z dowolną dokładnością, choć nie wymagajcie od niego realizmu. Niebo jest brudne i jednocześnie czerwone, to mlecznoszara czerwień. Jest posiekane światłem reflektorów i brudną poświatą zmieszanych neonów. W ustach czuje lepkość, to jednak nie ten paskudny poranny kapeć jaki wy znacie. Skarpety mam tak ciepłe. Wiecie jak słyszy niewidomy? Tak słyszę teraz miasto. Słyszę jego kolory, słyszę turkot rumuńskich ryksz, i to jak ludzie się całują, i gnicie odpadków w wąskich uliczkach, i szmer grubych brzuchów na przyjęciu u oberburmistrza, i brzęk szkła pod murami, gdzie z alkoholowych sklepów wędruje się prosto do zamtuzów. Słyszę też cichy szmer kamiennej elektrowni, choć tego wolałbym nie słyszeć. Dłubię sobie w nosie. Nie, to nie głupi przerywnik dla uatrakcyjnienia narracji, bardzo mnie to zainteresowało, strasznie wciąga, przyciąga uwagę do tego stopnia, że nie zauważam jak nade mną staje klasztor. To wielkie czarne cielsko zwaliło się nieco po lewej, tak, że me lewe oko przykute lustruje mury, wieże , niknące we mgle, nocy i strugach deszczu. Klasztor pęka? Nie, to pajęczyna, całkiem duża i stale rośnie, obejmując szarymi mackami i zarastając niczym broda na twarzy pełnej oczodołów-ciemnych szpar. Staje się on mokry i miękki, można by zeń lepić teraz wesołe jednorodzinne domki dla cechu miejskich katów. Wykonuję manewr zamknięcia lewej powieki, otwieram, klasztor zapadł się w sobie i bije dzwonami, zamykam znowu, otwieram , wychylam się z leszczynowej kryjówki, klasztor stoi teraz w bladym świetle własnego reflektora, hen, poniżej, żadnych pajęczyn, poza tymi co przyjechały tu składać ofiary. Ma za to cudne zapadnięte czarne okienka, przez które widać że w środku jest pusty, niczym skorupa pozbawiona jakiejkolwiek zawartości. Wzrok widzicie, mam też niezły, walcie się niewidomi. Przypomina mi o sobie prawe oko, też chce mrugnąć, więc synchronizuje je z niemałym wysiłkiem, blink, blink i zmęczony padam na mój barłóg, nic to, bo włączyłem projekcję. Cisza na sali.
Zwały kurzu, falujące dymy, mgła rysują wzory, mieszają się i dobierają przenikają i kształtują, chcąc mnie zabawić, nawet tu musi być reklama, diabeł o trójkątnej twarzy pije mleko, skąd ja go znam, rozmywa się, widzę mało zajmujący obrazek ze swego życia, stoję pod mostem, niewiele się dzieje, ta scena jest ciekawsza , jestem już na moście, to nie rzeka tylko wijące się sznurki, zapętlają się, teraz widzę siebie ze spuszczoną głową, wiem lepiej od którejkolwiek postaci tej sceny, że to w celu ukrycia lekceważącego uśmieszku, tego który zwykli oni klasyfikować jako symptom arogancji, mieli rację.
Ale co to?, chciałoby się zakrzyknąć, niczym lilia bielejąca zawołała niegdyś Izabela, kimkolwiek była. Dymy wirują, kłębią się tak szybko, tysiące twarzy, tysiące motywów, może po prostu tyle brudu na szarym niebie. Błysk bieli.
Straciłem przytomność. Tak to moi drodzy chyba trzeba nazwać, pustka w głowie, dużo ciemno i pobudka ni stąd ni zowąd ni stamtąd w obejmujących niemal zewsząd krzakach leszczyny. To co noszę w czaszce włączywszy się powoli nakazało mi spojrzeć w górę ponad miasto, to co zwę pamięcią stwierdziło że widok jest całkiem nowy. Niebo było puste. Nie tam “puste”, jakaś debilna przenośnia, puste że aż boli, nic nie rozumiecie, nie chodzi o to że tam nie było chmur…
Wtedy się zaczęło, tak wygląda jak ktoś wylewa czerwone wino, ewentualnie krew w tanich filmach o wampirach. Plama rozlała się po całym firmamencie (<<luta-słowo) jak po szkle, soczysta, krwista, purpurowa tandeta, mówię wam, ostatnia wieczerza. Właśnie, wieczerza, zobaczyłem w czerwieni ucztujące postaci, biba nie z tej ziemi, rzucanie się żarciem, hafty na stół, zżeranie kufli, chyba tam powstało powiedzenie nie rób pipy z pogrzebu. Do rzeczy. Na środku siedział grubas, i to on był ważny. Zresztą przedstawił się. Zanim to zrobił zdążyłem się mu przypatrzeć jak wciągał wielką kość , chyba smoczą, bo inaczej to tylko oberburmistrz ma takie grube uda, ogryzanie chyba go nie interesowało, potem popił piwem z czaszki. Kiedy się przedstawił, obraz się wyłączył.
Cisza. Patrzę. Jeśli mowa teraz o jakiś obrazach, to są one w mojej głowie, ciało stało się światem, zdarzyło się w nim zresztą więcej niż na zewnątrz, teraz jest tylko drżącą skorupą oczekującą na to co ma nadejść. Obrazy w mojej głowie mówią mi że ogarnia mnie nostalgia, jakbym wstępował na pokład statku do Ziemi Młodych, z której się nie wraca. Widzę bowiem przyjaciół, i ludzi których nie chciałbym spotkać, cudowne bramy i przygaśnięte latarnie. Teraz patrzę na zewnątrz i migotanie łuny ponad goradem, zdającej się nigdy nie przygasać, staje się coraz wolniejsze, to jakby uderzenie w moją siatkówkę łagodnych fal brunatnego światła. Bije mi serce. Coraz szybciej. Tempo rzeczywistości nagle się zwiększa, obrazy pędzą po niebie, niczym na przyspieszonym filmie, czuje nasilający się wiatr, po raz pierwszy tej bezwietrznej nocy, przez głowę przenikają korowody myśli a żadna nie dogania poprzedniej, serce bije coraz szybciej, ciało sztywnieje, nie mogę się poruszyć.
Grzmot.
Czuję ciężar czyjegoś ciała
Grzmot.
Czuję dotyk miękkich długich włosów na twarzy.
Wolne, jakby przeciągające się nie do wytrzymania zamknięcie powiek. Wszystko wokół jakby wyhamowało. Czuję krew rozlewającą się niezwykle wolno do żył, każde uderzenie serca to jakby życie rozpoczynane na nowo. Przede mną jakby kształtująca się wielowymiarowa tkanina pojawia się kobieta, im bardziej jest jednak widoczna, tym bardziej się oddala, nagłymi szarpnięciami, niczym skaczący w zepsutym kinematografie film. Jest jakby utkana z czerni, ma bardzo bladą, ale ładną twarz, patrzy się prosto, a ja zamykam powieki jeszcze wolniej niż poprzednio, pod nimi ukryte setki gęstych wzorów.
Ciągle zamknięte, a mimo to widzę jak ona wypowiada słowo.
Otwieram je nagle. Na wyjściu z leszczynowej pieczary, tam gdzie blada poświata z zewnątrz jeszcze sięga, ale już rozbija się o ciemność w której ja jestem, na tle znów białego nieba widzę ogromnego, czarnego ptaka, malowanego chyba smołą, jakby zawisł w powietrzu. Wówczas wyssany z mojej kryjówki, w mgnieniu oka, zanim powiedzielibyście “dziadek do orzechów” niknie on w oddali, ale mimo że staje się to tak szybko wydaje mi się że jego oczy, podobnie jak tej, która stała tu przed nim, cały czas skierowane były na mnie. Przez cały czas zaś narasta szmer, potem łopot i z niesamowitą, przerastającą wszystko co dotąd widziałem prędkością białe, kościste niebo zaczernia się dziesiątkami, setkami podobnych ptaków, ich wielkie czarne skrzydła krzyżują się ze sobą, zjadają resztki światła, coraz bardziej przesłaniają zimną białą poświatę, wypełniając za to wszystko w tym ułamku chwili krakaniem, które kumuluje się tak bardzo, wzrastając w niesamowicie głośną kakofonię. Świat oszalał w czarnym, złym, atakującym zewsząd chaosie, który tworzy jedno, dziwne słowo
Morrigan
Hałas, tak potężny, że nie odczuwalny jako coś z zewnątrz, docierającego przez moje uszy, ale jako materialna niemalże substancja oblepiająca mnie i jednocześnie wypełniająca od środka niczym lodowaty płyn, ustaje on natychmiast, zaraz jak tylko się pojawił, pozostaje tylko ciemność i drżenie zmęczonego ciała, znów wyczekującego w zupełnej pustce, bo przecież coś się musi teraz zdarzyć. I zdarza się. Pojawia się muzyka. W zupełnej ciszy, przenikający w wspaniały sposób dźwięk fujarki, myślę, naprawdę gites. W oddali słychać też szczekanie psa, ale już wiem, że może dochodzić ono zewsząd. Dźwięk fujarki wyprowadza mnie z mojej kryjówki, jakby dziecko wychodzące na świat. Świat oświetlony zimnym światłem księżyca, można użyć sloganu, tajemniczy. Powietrze zimne i czyste, gaj jarzębin. Moje oczy jak oczy ślepca który odzyskał wzrok chłonęły wszystko wokół, a gdy spojrzałem za siebie, ujrzałem wejście do kopca, kurhanu, jakem pobożny, nie przypominającego za nic leszczynowej gęstwy. Kurhan był cichy, jak wszystko dokoła, bo fujarka umarła, oddalając się, do czasu jednak gdy usłyszałem śmiech i spostrzegłem karła. Widziałem go przez chwilę, zdał się być dzieckiem, ale śmiech jego nie był śmiechem dziecka, raczej złośliwego starca, tak po sześćdziesiątce i z ironicznym stosunkiem do życia. Zielona kurtka i czerwony kapelusz, to zdążyłem dostrzec, zanim postać zniknęła za drzewami, by znów mignąć, wabiąc mnie w głąb lasu, a ja pobiegłem, dalej i dalej, jak Alicja za białym królikiem.
Była to dziwna pogoń, bo uciekający chyba szedł, a mimo to nie przybliżałem się doń ani o trzy i pół kroku ani nawet o jeden. Zbiegaliśmy po wrzosie a jarzębiny pozostały za nami. Nie znałem tych miejsc, nie znałem postaci wyłaniających się z mgły, nie wiedziałem czemu wyprzedzamy pory roku, bo jesień też została w tyle, biegłem bowiem po śniegu, a para kłębiła się gęsto pod rondem mojego cylindra. Kim był człowiek ze świnią pod pachą, tuż po prawej, pędzący gdzieś jak szalony ( he, a ja to niby jak?). Gdzie podział się karzeł, którego goniłem, wszak wciąż słychać było jego śmiech. Byłem na otwartej przestrzeni, sypał śnieg, wiatr mieszał płatki z czarnym dymem, czuć było smród spalenizny. Jakby przypalone mięso. Stanąłem dysząc, usłyszałem cichą muzykę i tańczące w oddali postaci. Nimfy. Nie było kolorów, wszystko było czarno białym , zwolnionym filmem, do czasu gdy znalazłem się nagle nad czerwoną tonią strumienia. Płynął, omijając głazy, i niósł krew, ciepłą, bo para unosząca się ponad nią była niczym mgła, wysoko, w mroźnym powietrzu.
Nie zatrzymywałem się, ciągle w ruchu, zbliżając się do zgarbionego ciała nad brzegiem, film w jakim brałem udział spowolnił się jeszcze bardziej, ujrzałem twarze. Wystawały z czerwonej toni, blade, z otwartymi oczyma, dziesiątki twarzy, dostrzegłem nagie ciała, oświetlone księżycem. Praczka, bo to ona klęczała nad brzegiem, nie usłyszała mnie, stojącego przecież tak blisko, tylko dalej czyniła swój okrutny obowiązek, była bowiem chyba złą praczką. Trzymała coś przez dłuższą chwilę pod powierzchnią krwawego strumienia, w miejscu gdzie brzeg był niski, opierając się o kamienie, i gdy wyciągnęła to, spostrzegłem, że pierze mój własny płaszcz, którego nie mam na sobie. Wówczas obróciła się ku mnie, wciąż dzierżąc mokrą, czerwoną szmatę. Powiedziała coś , lecz nie zrozumiałem. Była brzydka. Ohydna. Wstrętna kupa. Fe. Bogini tramwajowych prukf. Była naga. Każda część i każdy członek jej ciała czarniejszy był niż węgiel, od czubka głowy aż do stóp, na głowie sterczała jej strzecha siwych splątanych włosów przypominająca ogon dzikiego konia, a spośród nich wystawał zakrzywiony niczym sierp, dotykający końcem uda, zielonkawy kieł, którym mogłaby ściąć konar dębu w pełnym rozkwicie ; oczy miała czarniawe, jakby zasnute dymem, krzywy nos o szerokich nozdrzach, pomarszczony i pokryty plamami brzuch, krzywe golenie zakończone potężnymi kostkami, wielkie stopy, sterczące kolana i sine paznokcie(…) Taka była, nie każdy może być królewiczem. No a potem się zaśmiała. Obróciła się z powrotem, a ja popatrzałem na wodę, i wszystkie twarze miały teraz moje rysy, nie było to miłe. Poczułem ogarniający mnie strach i uczucie, że lepiej pożegnać to miejsce.
Prawie ją minąłem, no starałem się, ciągle patrząc jak chlupocząca jucha obmywa twarze, moje własne, prywatne twarze, a ta sobie pierze. Poczułem zapach śmierci, zło ekstraskondensowane, hyperskondensowane, wręcz koncentrat. Usłyszałem diabelski furkot. I zrozumiałem, to nie zło. To ona puściła potwornego, ohydnego dżina, naprawdę ohydnego i cuchnącego, fuj. Nie wiem jak to się stało, że miałem w ręce jarzębinowy, długi kostur, wiem jednak, że z pełną satysfakcją żgnąłem ją w zad, tak że poleciała twarzą do wody, a moje twarze, hurra, rozmyły się jakby były odbiciem, a nie rzeczywistymi kształtami, no i znikły. Jędza wstała, jej twarz ociekała złością, to właśnie nazywam złym spojrzeniem. Podejrzewam ,że było takie złe, bo miała ciężkie dzieciństwo, ale nie mogłem ryzykować, bo zamruczała coś w stylu abra-kadabra, a mogła mnie przecież chcieć zaciukać albo po płaszczu wyprać mi w krwi kalesony. Więc gdy podnosiła ten łeb, był na odpowiednim poziomie, wiecie jak się gra w palanta…?No więc gdy głowa zawisła na dobrej wysokości niczym piłka w powietrzu, rzucając to niezbyt miłe spojrzenie w moim kierunku, pomyślałem, no to lu. Piękna synchronizacja ruchów, nie ma co, zauważyłem, gdy kij chrzęstnął w czachę czarownicy. Ta, jakby zupełnie nie była połączona z odrażającym tułowiem zerwała się do lotu, nadzwyczaj udanego, bo wylądowała po drugiej stronie brodu. No i tam zagadała. Na początku było parę paskudnych rzeczy, których wiadoma ustawa nie pozwala mi przytaczać [ nieprawda, u nas wszystko wolno, wszystko, wszystko, wszystko]. Potem, gdy korpusik wystartował w górę, podobnie jak i główka, by spotkać się razem parę wideł nad ziemią, usłyszałem coś takiego:
“Młodzieńcze przeklęty, nieco już klątwami obciążony, wiedz żeś czyn straszny uczynił na caillech porywając się, przeto krzywy zgryz i w trawieniu trudności zaledwie namiastką są nieszczęść które spotkać cię mają, niezliczone odtąd wrogów zastępy takoż, bo brzemię twe ciężkie będzie, gdy niczym bekas między ziemią a niebem zawiśniesz.”
Tu podle zaharkała , jakby miała gruźlicę
“Zgubisz drogę swą na długo, ale większa jeszcze rzecz przeznaczenie ci obciąży, choć o tym nie zaraz się dowiesz, i jedynie bracia twoi z sidhu, równie przez ludzkie plemię unikani, tajemnice znać będą, a mimo , iż jedyną twoją ostoją zostaną, to ci jej nie zdradzą. Bywaj, obyś nigdy nie zdechł.”
No dobra. Jestem mądry na maxa, ale nie wszystko zrozumiałem, choć i tak za dużo się domyślałem. Zanim jednak skończyłem śledzić lot czarownicy za olchowe wzgórze, znowu usłyszałem śmiech, więc się obróciłem tam skąd dochodził. Właściwie rechot. Tak, to nie śmiech głupiego karła w zielonym kubraczku, to rubaszne dudnienie, w dodatku jakby przez warstwę papki którą ten grubas ( bo był to Grubas ) trzymał w pysku. Był supergruby, brzuch spoczywał mu na wielkiej taczce, opinany ogromną kurtką, spod której wystawał mu brudny pępek i co nieco włosów. Uda miał wielkie, takoż ramiona, całkiem przypakowane, w zasadzie wszystko miał wielkie, łeb jak mamut, osadzony na żylastej szyi, i ta klucha pośrodku. Nie był chyba jednak tłusty, to raczej ful mięcha buzującego radością życia i głównie jedzenia. Spocone, czerwone włoski, gigantyczna łycha co chwilę zanurzana w żelaznym, czarnym megakotle, superbyczym, pełnym runów, które mówiły :”nigdy suchy”. Fajnie zresztą, że widzę znajomego karła, i to w charakterze podnóżka dla Wypasionego. Człowiek zdaje się sympatyczny, takie było wówczas moje pierwsze wrażenie. W porządku. Tylko dlaczego tak się śmieje, krztusząc swoją bryją. I co to za okrąglutkie świnie, czerwone, błyszczące jak ośliniony plastik po obu jego bokach, jak ogary przy myśliwym. I ta maczuga, horrorgroźna.
- Super, kurwa, wypas.
Tak powiedział.
- Nikt jeszcze nie wbił kija w dupę caillech.
Powiedział dość brzydko, aż dziwne że Tamci na to pozwolili. Potem odgryzł świni kawał głowy, ta zakwiczała.
- Nikt nie sprał praczki u brodu, he, he.
Głowa świni odrosła, ta zastrzygła uszami.
- Jestem Dagda. Będziemy razem pracować, przede wszystkim chyba jednak dobrze się bawić, mam rację, kurwa…? Zobaczysz. Czekałem na ciebie. W moim bruiden dzisiaj chlejemy, poznam cię z Ogmą i resztą, będą też fajne dziewki. He, co za dzień…
Tak w zasadzie była noc, prawie świt.
- Dermot?
Jedna ze świń zagaiła dyskusję. No tak, jest lepiej niż mogłoby się wydawać, pomyślałem, a raczej, mogłem trafić gorzej.
- Serwus, Pawełek.
Odrzekłem.
Jaki jest sens tej historii. Hmm, nie będę kłamał, nie ma, mógłbym co prawda coś wymyślać, warunkiem koniecznym będzie jednak kolejna kwarta wina, na co, nie wątpię, się zdecydujecie. Opowiem wam wówczas o rzeczywistości wywleczonej na lewą stronę, jak stare portki, o tym że nie wiem gdzie właściwie przynależę, o moich przygodach z Dagdą i jego żulami, o czarnych obrazach, bojowych rowerach, otwieranych latarniach, szafach, którymi palimy w piecu, opuszczonych walizkach, uczcie u Bricciu i co się tam zdarzyło, o płonących śmietnikach i o tym dlaczego płoną.