światosław / tales from the world

 

Some years ago I was invited by another photographer to do with him a documentary advertising project for a Polish beer company. It was crazy two months tour, all expenses paid, 16 countries, around 4 days for each, editing on the planes, chasing deadlines, having fun. We were shooting natural scenes in bars , best bars in each city, we were choosing them, there was no models being arranged, real stuff, real people, so that made it documentary. But it was supposed to show only people having good time, to show that it is so nice to drink beer. That was the advertising part. So I lost my virginity. I am now one of those whom Bill Hicks tells to go kill themselves, even if they did that once. It doesn’t matter that other artists do it all the time and use their talent and creativity to feed the monster, I lost my credibility to criticize.  I can have my beliefs, that advertising industry is evil concept per se, that they are worst than fucking corporate square heads and bankers, at least with the latter there is no fooling anyone with high ideals, I mean, they leave it to their advertising dogs, to use love, family, freedom, self realization, unity, belonging, all that nice stuff as tool for selling more shit that is not only completely unnecessary for obtaining those dreams, but actually is obstacle. I will rather hear the guys in ties straightforward about the profit, than all this bullshit about improving visual landscape, artistic sensitivity or intelligence of the consumer, all excuses for using wonderful talents in service of enslavers, purveyours of greed , unhappiness and neverending thirst.

Having said that, I did profit too. For more than a year I was able to live off that money earned by making people buy yellow bubbly piss they need to “feel a man”, to “have good time”, “to be together” etc. These are people who sometimes ask me , how can I travel so much, how can I afford that lifestyle. Well, I took some of your money you throw down the drain every weekend and I do not make your mistake, because I am not blind to the other side of glossy world I helped to shove down your throat.

 

***

 

Parę lat temu zostałem zaproszony przez innego fotografa do projektu, który możnaby nazwać dokumentem reklamowym, klientem był producent jednego z najpopularniejszych polskich piw. To były szalone dwa miesiące, wycieczka po 16 krajach, średnio 4 dni na kraj, wszystkie koszty pokryte, edytowanie zdjęć w czasie przelotów, ściganie terminów, piwna zabawa. Strzelaliśmy naturalne sceny w barach, najlepszych barach w każdym mieście, do nas należał wybór, pełna wolność, nie było sztucznie uśmiechniętych modeli, jedynie prawdziwe sceny z prawdziwymi ludźmi, więc to była ta strona dokumentalna. Jednak mieliśmy pokazać jedynie ludzi którzy dobrze się bawią, że to wspaniale pić piwko. To była reklama.  Zatem straciłem swe dziewictwo. Jestem teraz jednym z tych, którym Bill Hicks każe iść się zabić, nawet jeśli zrobili to tylko raz. Nie ma znaczenia, że inni artyści robią to cały czas i używają swojego talentu i kreatywności do karmienia potwora, straciłem wiarygodność która pozwalałaby mi na krytykę. Mogę nadal mieć swoje przekonania, że przemysł reklamowy jest złem sam w sobie, że jego żołnierze są gorsi niż pieprzone kwadratowe głowy z zarządów, niż bankowcy, przynajmniej z tymi drugimi nie ma tej całej ściemy z ideałami, to znaczy jest, tylko że zostawiają ją swym reklamowym pieskom, aby używały miłości, rodziny, wolności, samorealizacji, jedności, przynależności, wszystkich tych fajnych rzeczy do sprzedawania jeszcze więcej gówna, które nie tylko nie jest potrzebne do szczęśliwego życia ale bywa wręcz przeszkodą. Wolę już słuchać tych kolesi w garniturach, których znam jeszcze ze studiów, jak obliczają zyski, niż tego samooszukiwania się tych co powinni wiedzieć więcej, tych wrażliwych którzy pieprzą o wzbogacaniu wizualnego krajobrazu, gustów społecznych, czy inteligencji konsumenta reklamy, te wszystkie wykręty dla oddawania swych wspaniałych talentów na usługi zniewalaczy, ogrodników chciwości, niespełnienia, frustracji i niekończącego pragnienia.

No to se pozrzędziłem, a przecież ja też skasowałem swoje. Przez ponad rok mogłem żyć z tych pieniędzy zarobionych na przekonywaniu ludzi, że powinni kupować żółte bąbelkowane siki, aby czuć się “prawdziwym facetem” , “mieć dobry czas” , “być w paczce przyjaciół”. Ci ludzie czasem pytają mnie, jakim cudem mogę tyle podróżować, jak mogę pozwolić sobie na taki tryb życia. Cóż, zebrałem trochę z tej kasy którą co weekend wlewacie do ścieku, i nie powtarzam waszego błędu, także dlatego, że nie jestem ślepy na to co kryje sie za błyszczącą broszurką jaką wam wcisnęliśmy.

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

To any of my friends working in the business : if you feel allright, cool, if you feel offended in any way, also cool, that means it was directed at you too and it hit some nerve.  You have two options, stay offended or think why you actually are. Cheers.

 

***

 

Do któregokolwiek z moich znajomych pracujących w tym biznesie – jeżeli czujecie się w porządku, gratuluję, jeżeli w jakikolwiek sposób zostaliście urażeni, też super, oznacza to że pisałem też do was, i trafiłem w jakiś czuły punkt. Macie też dwie opcje, pozostać obrażeni, albo zastanowić się dlaczego właściwie jesteście. Na zdrowie.

birthright / należne prawa

January 22nd, 2013

 

 

 

 

Right now in India there is a three months long religious festival going on where around 100 million people will gather. Hundreds of thousands among them treat cannabis as holy sacrament, sacred herb of Lord Shiva, and they consume gigantic quantities. Many do it on daily basis, for decades, and are fit, smart and enjoy life at age when they should rather be chained to TV complaining about health and everything else.

It is time to defend ourselves against convulsions of rationalist societies, addicted to their pills approved by governments and pharmaceutical companies, who attack the herb that questions their values. Societies high on sugar, caffeine and energy drinks and alcohol are worshiping action, race and material development and stigmatize contemplation, withdrawal and being. It is because of this conflict between values of the society and reality revealed by the herb that in certain individuals a paranoia arises, it is not the herb but stigmatization of it that is the problem. It is time to heal the spiritual schism, yes, it is medicinal herb, but more than glaucoma or asthma it heals the separation in modern world, so perhaps it is time for Cannabis Church to arise in the west, as Peyote Churches won their legal ground in North America and Santo Daime with their ayahuasca in South America, so Santa Maria has its place in the ruins of Christian Europe.  The war against cannabis is a cultural crusade of sick societies, unable to step out of their paradigm, and each who understands it should continue doing what is being done for last decades, to dissolve its cultures’ fixed boundaries and its religions. The latter are already dying in their old form,  but the only way to really change something is to build attractive alternative, in place of decaying churches of damnation and fear. There are tools that can be used, and it is our birthright to do it, even if those who fear looking in the mirror would like to ban them for all.

 

***

 

Właśnie zaczął się w Indiach trzymiesięczny religijny festiwal, Święto Dzbana, podczas którego zgromadzi się około 100 milionów ludzi. Setki tysięcy z nich traktują konopie jako święty sakrament, ziele Sziwy, i konsumują gigantyczne ich ilości. Wielu robi to codziennie, przez kilkadziesiąt lat swojego życia i są zdrowi, wysportowani, inteligentni i cieszą się życiem w wieku, kiedy teoretycznie powinni być już przykuci do telewizora, narzekając na zdrowie i wszystko inne.

Ta okazja, jak i histeria jaka ma miejsce w Polsce, to dobre powody aby porozmawiać o obronie przed agonalnymi konwulsjami racjonalistycznego społeczeństwa, uzależnionego od swoich tabletek tłumiących niepokój i demony, a zaakceptowanych przez rządy i koncerny farmaceutyczne, obronie przed atakiem na marihuanę, która wartości tego społeczeństwa kwestionuje. Cywilizacja naćpana cukrem, kofeiną, energy drinkami i alkoholem wielbi akcję, wyścig, rozwój materialny, a stygmatyzuje kontemplację, wstrzymanie i wycofanie, bycie.  Najwyższy czas na leczenie tego duchowego rozdarcia jakie ujawnia konopia, to nie przypadek , że fala depresji o jakiej mowa teraz w Polsce dotyka tak zwane zamożne i porządne rodziny, które zamiast pracować z ujawnionymi demonami chcą dalej tłumić je antydepresantami. To właśnie z powodu tego konfliktu między wartościami społeczeństwa a rzeczywistością odsłanianą przez roślinę w niektórych jej konsumentach ujawnia się psychoza, to nie konopia jest problemem ale stygmatyzacja jej używania, i dogmatyzm tradycyjnego systemu wartości, w skrócie : jeżeli to, w co wierzymy nie zgadza się z tym czego doświadczasz, jesteś szaleńcem, a nie to, w co wierzymy problemem.

Konopia jest od tysiącleci tradycyjnym lekarstwem, ale nie jaskra czy astma to najważniejsze schorzenia jakie leczy, dużo istotniejsza jest praca z duszą, czy, aby nie urazić racjonalistycznego czytelnika, tym głębszym pokoikiem w psychice. Być może nadszedł już czas na powstanie na tak zwanym zachodzie świata Kościoła Konopii, tak jak peyotlowe Kościoły Rdzennych Amerykanów w USA czy ayahuaskowe Santo Daime w Ameryce Południowej , tak też Santa Maria powinna wywalczyć sobie prawne umocowanie na ruinach chrześcijańskiej Europy. Wojna z marihuaną to kulturowa krucjata chorych społeczeństw, niezdolnych do wykroczenia poza swój paradygmat, i każdy kto to zrozumiał powinien kontynuować to, co robione jest już od paru ładnych dekad, rozpuszczanie skostniałych granic kulturowych i religii-mitologii rodem z epoki brązu. Te ostatnie i tak juz obumierają w swej starej formie, ale jedyną drogą aby naprawdę coś zmienić jest budowanie atrakcyjnej alternatywy, w miejsce starych kościołów potępienia i strachu. Są narzędzia jakie mogą przy tym zostać użyte, i to nasze przyrodzone prawo aby je użyć, nawet jeśli ci którzy boją się spojrzeć w lustro chcieliby zakazać ich dla wszystkich.

 

 

 

 

 

 

 

 

Images from Kumbh Mela in Haridwar. More : “Kumbh Mela on Flickr “   ///   Zdjęcia z Kumbh Meli w Haridwarze. Więcej : “Święto Dzbana na Flickr ”

 

 

 

3 x 2327

January 22nd, 2013

 

 

Some time ago I posted here results of game, when digging in photo archives I was coming across multiple files with the same number, photos taken in various times and locations. I had random numbers and then posted such pairs together. Yesterday, when searching for something else, I typed 2327, and three women came up, side by side,  Morocco, Cambodia and India. I couldn’t resist to present them here, this is what I love about jumping around the world, incredible richness and diversity.

 

***

 

Jakiś czas temu zamieściłem tutaj rezultaty pewnej zabawy. Kiedy kopiąc w swych fotoarchiwach napotykałem na wiele plików o tych samych numerach, zdjęcia z różnych okresów i miejsc, postanowiłem wybrać przypadkowe numery i zestawić w pary. Wczoraj szukałem pewnej fotografii, o numerze 2327, i kiedy w wynikach wyszukiwania pojawiły się koło siebie takie oto trzy panie, nie mogłem powstrzymać się od ich zaprezentowania. Maroko, Kambodża i Indie, selekcja od losu , nieskończone bogactwo i zróżnicowanie świata, który kocham.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

fuck the sisterfuckers

January 21st, 2013

 

 

 

 

To women of India who need strength to deal with a lot of idiots in their lifes.  /  Kobiety Indii, które potrzebują wiele siły, nie tylko ostatnio, aby radzić sobie z naprawdę wieloma idiotami.

 

 

 

***

 

 

 

***

 

 

 

 

***

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Near the port, in old town of Massawa in Eritrea there are many streets where only women live, save for a few young boys, sons or grandsons, usually offspring of “boyfriends” long gone. Whole generations, almost destined to serve ever new sailors visiting this Red Sea port, on the crossroads of trade routes for centuries. Men come and go, soldiers of Eritrean army, workers from the port, sometimes weekend visitors from Asmara. But this ain’t no Bangkok or Mombasa. Most of the time, cats and crows can be seen more often than people, among decaying mansions of rich Arab merchants from the past. I drink macchiato in this bar or another, hiding from the heat, waiting for light.

 

***

 

W pobliżu portu, w starej dzielnicy miasta Massawa w Erytrei jest wiele ulic gdzie mieszkają głównie kobiety, jeśli pominąć młodych chłopców, synów czy wnuków, zwykle potomstwo “chłopaków” których dawno już nie ma. Całe pokolenia kobiet, których przeznaczeniem jest obsługiwać kolejne fale marynarzy przybijających do tego portu nad Czerwonym Morzem, od stuleci na skrzyżowaniu szlaków handlowych. Mężczyźni przychodzą i odchodzą, żołnierze rozdętej erytrejskiej armii, robotnicy portowi, czasem weekendowi goście z Asmary. Ale to nie jest Bangkok czy Mombasa. Przez większość czasu łatwiej tu zobaczyć koty wlekące ości czy wrony, niż ludzi, w uliczkach między rozpadającymi się zasolonymi willami bogatych arabskich kupców z przeszłości. Piję macchiato raz w tym barze raz w tamtym, chowam się przed upałem, czekam na światło.

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

***

 

 

 

 

***

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

 

 

Proudly powered by WordPress. Theme developed with WordPress Theme Generator.
Copyright © światosław / tales from the world. All rights reserved.