światosław / tales from the world

archive for

February, 2012

 

 

 

dzień któryś tam dobry dzięki opatrzności siedzącej w siódmym niebie i słuchającej Ras Michaela

 

 

patronem wszystkich dobrych i pozytywnych chuliganów jest pan Toots Hibbert, pomyślał Dermot i wszedł do internacjonalistyczno-komunistycznego akademika. Jak wszyscy doskonale wiedzieli akademik powstał po słynnym zjeździe czerwonych studentów, jaki odbył się onegdaj w stolicy. Ponieważ nie wypadało ot tak po prostu wypuścić ich z powrotem żeby im się w głowach nie poprzewracało z nadmiaru wolności, specjalnym milicyjnym tramwajem pod eskortą naszprycowanych enkawudzistów odesłani zostali do naszego goradu. U zaprzężono wszelakich murzynów, arabów, nikaraguańskich odstępców, przyszłych czilijskich poetów, indyjskich mówców do betoniarko-koparko-dźwigów i pozwolono im zbudować ów wspaniały akademik – i po dziś dzień tam mieszkają. Ale mieszka tam też kilku hippisów, Romek co się narkotyzuje jak mało który chuligan ale niestety potem często zasypia, a może fajnie, bo jak się śpi to się zajebiste rzeczy czasem przyśnią, lepsze niż na internecie. Z Romkiem koleguje się pewien szlachecki opowiadacz, brakuje mu tylko wąsów i ma doprawdy pięknie głęboki głos. Mieszkają tam naturalnie tez dwie piękne księżniczki, one się do tego nie przyznają, pewnie chcą żeby wszyscy wierzyli w ich proletariackie pochodzenie, ale istotę rzeczy zdradził Dermotowi wędrowny nalepiacz plakatów w nocnym metrze. Ale jak na księżniczki są dość przystępne, i kultywują wiele pożytecznych i miłych ludowych zwyczajów jak częstowanie na wejściu plackiem, wódką, buziakiem a czasem nawet koreczkami które wcale nie są koreczkami śledziowymi, wyobraźcie sobie.

 

Ha, no i mieszka tam przezabawny czarownik gitarzysta, gra przepiękne alkoholowe riffy co jest sztuką szczególną bo nie ma gitary. Byłby to jednak ciągle jeden z wielu miliardów akademików jakie stoją w naszym goradzie lub w pobliżu, ale wyróżnia się czymś co Dermotowi szczególnie odpowiada, niech powie zresztą sam;

Hanka, ta ci parking ma, że hej. Mój rower cieszy się i prycha na samo słowo Hanka, bo wie że tutaj będzie ciepło, bezpiecznie, sucho, baczne oko wiedźmy ze stróżówki uchroni przed agresją ze strony dresowych trolli. Hanka odznaczona orderem ministerstwa rowerów, złoty pedał, widzę to w bliskiej przyszłości.

Ale co dalej- no więc wszedłem, minąłem stróżówkę, i na schodach wdałem się w palenie ziela skręconego zgrabnie. Była to okazja żeby podzielić się wątpliwościami, bo młodzian w szerokich spodniach był na 70% sympatyczny:

>wiesz ty co. Ostatnio mam wrażenie że siedzi we mnie jakaś obca istota, niczym jakiś alien, rozumiesz, szatan jakowyś. Bo przecież jadam to co zwykle, tłusto, niezdrowo, kebabiki, jogurciki, ostatnio może zjadłem parę sojowych kanapeczek i świerszczyków, ale niewiele –a kupa mi się zmienia. Nie moja konsystencja, nie mój smrodek, zupełnie obcy, nieprzyjemny, jakby jakiś dywersant sobie za mnie trawił. To pogłębia mój kryzys tożsamości<

 

tak sobie gaworzyliśmy

 

wiecie co, pomyślałem że mogą się wam nie spodobać takie wulgarne wynurzenia, nie jesteśmy na odpowiednim poziomie znajomości i bliskości. Najlepiej zrobicie jak nie będziecie czytać tego co napisałem powyżej.

Zacznę jednak od środka. Jak mówi Księga Więzienna Księstwa Szkorbutu ( to dalej niż Dębiec) każdy braniec ma prawo do skrzynki słodkiego wina i buraczanej bagietki na dzień. Taki ich socjalny przeżytek To zaś niechybnie musiało ściągnąć Polaczków.

 

Co, a właściwie co to jest Polaczek? Specyficzny gatunek, niedawno go w większości klasyfikacji wyodrębniono, ale wciąż mało opisany. W pewnych regionach jest go mało, w innych nadmiar. Łowcy go łatwo rozpoznają, po koszulach, po włosach w kolorze kurzu. Trzymają się w kupach, dość luźnych, rozpadają się, łączą, agresję kierują to na zewnątrz to wewnątrz grupy. Oszukują, o w tym są zbliżeni do grupy Czarnych Chuliganów, poziom moralnych zahamowań w tej dziedzinie góra 30 %. Polaczek nienawidzi Władców ale ich wykorzystuje, i robi to otwarcie. Omija legalna drogę, nie przechodzi na zielonym świetle, kradnie cegły, przestawia liczniki, paląc tanie ćmiki z przemytu wesoło słucha kradzionej muzyki. nigdy nie ma nic do oclenia. Nosi niepoprawne wdzianka, używa niepoprawnych wyrazów. Jest zakałą świata Porządku. Jeździ kradzionymi samochodami, bije domowej roboty kijem, na kolacje kradnie od sąsiadów pomidory, bo jak mówi, nie stać go na własne. Zwykle niskiego wzrostu, zwykle na bosaka, głośno się śmieją, mają owłosione stopy, uprawiają małe gospodarstwa albo okradają sąsiednie. Jeżdżą szybko, sikają pod murem.

 

Nade wszystko uwielbiają nic nie robić i na ogół tym właśnie się zajmują, czasem jednak staje się coś niespodziewanego, grupują się wówczas, coś mamroczą, widać że coś szykują, że coś będą robić, i bynajmniej nie będzie to zbieranie funduszy na obozy dla chorych na koklusz.

Plan był prosty, zablokować główną ulicę malutkiego Księstwa Szkorbutu, w czasie gdy odbywa się doroczny marsz Społecznej Równości i głośno wykrzykiwać obelgi pod adresem gwiazd francuskiej piosenki. To powinno wystarczyć aby zmotoryzowane siły milicyjne ujęły – bo zbędnego oporu nie będzie – wszystkich 40 Polaczków i zawiozły ich wprost do komfortowych kazamatów, a tam będzie już czekał przysmak wszystkich ludzi ulicy i emigrantów – słodkie winko o wysokim woltażu. Hej, ale się nie udało.

 

Bo byli też terroryści arabscy i był wysokiej rangi urzędnik kościelny i były święte kule które przebijały milicyjne kamizele. Najpierw trzeba powiedzieć parę słów o Księstwie Szkorbutu. Jest to księstwo bardzo religijne, a dostojnik który nim zarządza jest nominowany zarówno przez zawzięcie cudzoziemskich francuzików z centrali jak i przez kudłate myszy z drugiej strony granicy. Te ostatnie są na ogół podatne na decyzje podjęte przez francuzików, bo cały dzień słuchają kubańskich bitów i piją browce z litrowych kufelków – przepyszne zresztą w upał – i polityka ich nudzi. Tak więc Papa który włada księstwem jest w zasadzie marionetką gogusiów. Księstwo jest małe, wolnocłowe, ergo bogate, sprawiedliwe społecznie spokojne i dość gejowe – trzeba uczciwie stwierdzić że według współczynnika cymeryjskiego jeden Conan dałby radę 25 milicjantom uzbrojonym a 57 nieuzbrojonym. Dlatego też początkujący arabscy terroryści z nowo powstałej Partii Dżihad Za Petrodolary uznali że na inicjację działalności najlepiej się nadaje właśnie Księstwo Szkorbutu i postanowili porwać arcybiskupa, sprzedać go wędrownej sekcie Maorysów za rzadkie totemy, sprzedać je na giełdzie satanistów i za uzyskane pieniądze wybudować 44 minaret meczetu w Szczerej Pustyni. Trzeba wam bowiem wiedzieć że prastara przepowiednia Starca Z Gór głosiła, że kiedy „czterdzieści i cztery minarety na Szczerej Pustyni staną, wówczas dozwolone będzie, aby wizerunki nagich kobiet i wszelakie podniety udziałem prawowiernych się stały”. Oznaczało to że nareszcie odkodowany zostanie Polsat i wspaniałości których istnienie dyskutowano dotąd w haszyszowych barach odsłonią się dla wiernych mężów islamu. Habib Osiłek, przywódca sekty już widział się w roli prowadzącego lokalną wersję >masażu olejkami po gołych piersiach<, i dlatego spieszno mu było do akcji.

 

Wszyscy milicjanci zostali posiekani zakrzywionymi szablami Szwajcarów ( tak dla niepoznaki będziemy nazywać Arabów), a ci którzy przeżyli zostali rozstrzelani, wrzuceni do kwasu, wywleczono im płuca na zewnątrz i nabito na pal ( Habib wyczytał o tej sztuczce w książce o wikingach), rozciągnięto ich wnętrzności na drodze poza rogatkami stolicy, posypano solą pieprzem i gałką muszkatołową, oczy zakonserwowano w spirytusie, żołądki dano na pożarcie dwugłowym tresowanym sępom, włosy spalono, zęby przerobiono na podarki dla Kuszytów, mundury na majtki dla eunuchów z haremu, miasto spalono i wysadzono w powietrze i następnie zaorano przy pomocy ocalałych milicjantów których następnie opluto i zjedzono. Mieszkańców wygnano Gdzie Pieprz Rośnie, gdzie do tej chwili toczą krwawe waśnie etniczne z rdzenną ludnością tej dzielnicy, małymi kibicami siatkówki. Te wszystkie okropne i wcale nie podobające się Jehowie rzeczy uczyniono po części żeby choć trochę rozerwać wybrednego czytelnika, a po drugie żeby dać jasno do zrozumienia że z Partią Dżihad za Petrodolary nie ma żartów. Problem jaki wyniknął z całej tej sytuacji dla Polaczków był taki, że

 

a) nie było mowy już raczej o darmowym winie, wbrew temu co sugerował najbardziej buńczuczny z Polaczków Stefcio o Benzynowych Rękach

b) nie było już od kogo sępić bejmów ani kogo okradać

 

szwajcarzy zniknęli natomiast za horyzontem w swojej karawanie wozów opancerzonych. Ukryci w kabinach swych mocarnych tirów polaczkowie przez CB radio podsumowywali sytuacje. Całe szczęście że poprzedniego dnia ostro pograli w kulki z bułgarskimi prostytutkami i spili ostatni zapas płynów do golenia – to spowodowało że zaspali na akcje budowy barykady na głównej drodze, a w czasie terrorystycznej masakry wycofali się na parking szkoły dla niewidomych. Jak już zostało jednak powiedziane, nie mieli nic więcej do roboty w tym miejscu. Przecież nie będą czekać w nieskończoność na statek z niewolnikami z wysp Parcianych, których przetransportować mieli w tirach dalej, w głąb Kraju Dobrobytu. Tak, trudna sytuacja, Polaczki spalały popka za popkiem i ciężko myślały. Na szczęście łebski Marian miał dostęp do Internetu w swojej kabinie, bo posiadał prawdziwy, żelazny niemiecki komputer pokładowy. Wykorzystywał go w wiadomym celu, jak to kierowca ciężarówki, ale tym razem miał on oddać naszym bohaterom ( mam nadzieje że zżyliście się z nimi na tyle że mogę użyć takiego sformułowania) nieocenione usługi.

Jak wiecie, Internet jest bardzo interesującym wynalazkiem, w którym znaleźć można pożyteczne rzeczy jak przepisy na imperialne portery ze Szwecji albo tysiące gołych piersi, włochatych podbrzuszy i innych takich rzeczy. Ponadto znajdują się tam przewodniki po różnych miejscach, a że miejsce w którym nasi kierowcy się znajdowali przestało im zupełnie odpowiadać, wybrali jedno z takich innych miejsc i do niego weszli. Wchodzenie do Internetu polega na tym, że należy odszukać tzw. Terminal inaczej zwany portalem i po zapłaceniu określonego haraczu mechanikowi albo innemu panu wchodzi się i idzie się tam gdzie się chce. Jak się ma mocarną ciężarówkę, a takimi nasi polo-tirowcy dysponowali, można też wjechać i nie płacić.

 

Ale o tym za chwilę

 

Teraz bowiem przejdziemy na trochę na trzecią osobę. Dermot obudził się z potwornym kacem. Zdziwił się, bo zwykle budził się z luksusowymi kobietami, albo przynajmniej z kobietami. Obudził się na jednej z bardzo tylnych ławek wijowego tramwaju, daleko za pętlą jak udało mu się zauważyć. Tym także się zdziwił, bo ostatnio, od kiedy obejrzał prześliczną historię z Dalekiego Wschodu, starał się sypiać w swojej ekstrawagancko acz zgodnie z zasadami feng shui urządzonej sypialni, ubrany w jedwabną pidżamę, namaszczony wonnymi olejkami, na stoliku obok płatki czarnego lotosu, skóra tygrysa na ścianie, butelka wina z ryżu chłodzi się na śniadanie, ogólnie pysznie. A tu taka niespodzianka, w tramwaju. W dodatku skąd ten kac, przecież od czasu afery z wyborami na rastafariańskim uniwersytecie Dermot postanowił odmawiać wszelkich cięższych używek, co notabene wydało się bardzo podejrzane agentom z biura Nieustannie Śledzącego Jego Poczynania. Kac, stwierdził nasz bohater,był skutkiem zbyt długiego oglądania telewizji. Tak, pomyślał ubijając poranne ziele, zły uzdrowiciel z audycji Ręce które Kaleczą musiał być przyczyną dzisiejszej chandry i bólów żołądka. Jak mawia znajomy lew, jest na to jedno lekarstwo, tylko gdzie jest moja hubka, o, znalazła się, no to startujemy. Kiedy miła woń towarzysząca słodkawym oparom gęstego dymu, puff, puff, wypełniła wiatę przystanku myśli Dermota nieco się rozjaśniły. Poprzez kłęby zaczął zauważać swoją sytuację, zarówno w wymiarze perspektywicznym, w świetle długiej podróży tramwajowej, co wykazała retrospektywa, jak w kontekście kulturowym w jakim się znalazł. Na kontekst ten składały się bagieterie, ohydne typy w melonikach czy też berecikach i wielki napis na neogotyckim budynku >secours populaire<.

 

Zatem jakaś romańska kraina socjalna

 

Kadłub spokojnie skubiącego teraz trawę tramwaju pokrywały dziwne pajęczyny, błoto, zaschnięta piana, resztki kiełbasek i opakowania po szwajcarskim serze i batonikach. Pamięć Dermota stopniowo budowała prawdopodobne wydarzenia, jakie miały miejsce po jego urodzinach trzy tygodnie wcześniej. Musiał trafić na sektę tramwajowych porywaczy i dlatego zamiast ze swoją szajką pojechać linią Południową do rezydencji przy parku trafił do jakiejś wyjątkowo dalekodystansowej linii która nie tylko wywiozła go poza Ogrody, Ogrody Działkowe, Smochy gdzie mieszkają goradowi smolarze, poza Lotnisko Rybackie ale nawet za Złotniki skąd sprowadzano na Wildę wiejskie jaja. Tramwaj jechał i jechał, terkotał, trzeszczał, rzucał, prychał, Dermot spał, majaczył, wił się w uściskach, był otumaniony sokiem z gerber, gdzieś przez dziurę w tramwajowej okiennicy widział jak mijają góry, rzekę po której dryfowały rumuńskie tratwy, przejechali chyba przez wspaniały, majestatycznie czarny most Karola dotąd znany mu tylko z Pana Samochodzika, wokół bary, zagraniczni turyści, czescy piwni esesmani. Potem ciemność, wyłączony fragment z życiorysu, jeszcze tylko zmysł dotyku działa ale i on idzie spać. No i pobudka, i w tej właśnie sytuacji się znaleźliśmy, ekstremalne Zamieście, wiata przystanku, palimy Ziele i z jego pomocą komunikujemy się z przyjaciółmi, czy aby się uda. Prawdziwi przyjaciele to ci co też palą Ziele, odbiór. Tak, na Kroma, wyrwało się pogańskie przekleństwo Dermotowi, Puczatek by tego nie pochwalił, nawiązana łączność, Lug, Ogma, kochani przyjaciele, drodzy chuligani, tak się o mnie martwili, teraz jak tylko będą mogli porwą pierwszą lepszą drezynę, świnie tropiciela i mnie tutaj odnajdą. A ja tymczasem zabiję Pacmana jakąś bagietą z sardynkami i zastanowię się co dalej.

 

moja pierwsza praca czyli dlaczego nie ma wydziału >handel żywym towarem<

 

musicie zatem wiedzieć że czas jest dla nas, żyjących w nieustającej podróży rzeczą mało ważną, nie mówimy najpierw to potem tamto, szybciej bo teraz musi być to. Jest akurat to co Wielki Losujący wyciągnie z maszyny losującej i pokaże w programie dla grających naszym życiem, gdzieś tam, nie wiemy gdzie, może w pałacu Króla Assasynów, Starca Z Gór, a może w niebie u Bozi. Nie zmartwiłem się że moi koledzy nie nadjeżdżali, a minęła minuta, dwie, może trzy, a może trzy dni, a może trzy lata. Jako że byłem już po studiach stwierdziłem że zacznę jakąś pracę, przecież tak nie wypada stale jeść darmowego camemberta, sępić na winko i ubierać się w stare adiki od babci z secours. A co ja umiem robić, zapytałem się dialektycznie odpowiadając „nic”, co dało mi pretekst do zastanawiania się nad kondycją szkolnictwa które mnie wydało. Ale tylko chwileczkę. Bo przecież- co ja lubię robić, ah, tutaj się mogłem uśmiechnąć, lista była długa ale czołówka jednoznaczna. I tak zbudowałem imperium. Małe imperium, ale na początek dobre, potem może je sprzedam i nie będę nic musiał robić. Zaraz, przecież wcześniej też nic nie musiałem…No tak, ale teraz jestem dodatkowo bardziej wpływowy i przybyło mi kilka punktów luksusu.

 

Yeah, przytaknęli słuchacze, powiedz jak to się stało

 

A tak – powiedział gładząc się po brzuchu, a w zasadzie wycierając ręce z tłuszczu smażonego indyka o hawajską koszulę – było to tak

 

Z moich szkolnych lat pamiętałem niewiele. Myślę teraz że to dobrze, ale przedstawię wam moje przedsięwzięcie przy użyciu pewnych mądrych określeń. Aby osiągnąć sukces potrzebny jest talent, praca, tania siła robocza i surowce. Talent miałem już prawdopodobnie od urodzenia, praca, tak, ale za to była tania siła robocza – oczywiście Polaczki, wyobraźcie sobie że mój Anioł Stróż naprowadził mi ich w najwłaściwszym momencie, w zasadzie ta sprawa z wymianą Marokańców na hippisów to był po części ich pomysł, pośrednio w zasadzie. Surowce, oczywiście bzdura, bo działaliśmy w branży usługowej. Hippisi do Maroka degenerować się, Marokańcy do roboty. Przewozi wujek Ali, szyper z Tetuanu na fenickiej galerze. Kaska od jednych i od drugich, i nie tylko. Nieuczesani młodzieńcy finansują łapówki dla urzędasów wystawiających bony mieszkaniowe dla nadjeżdżających właśnie Arabusów i Berberusów. Piękna sprawa, tylko w SocjalDzielnicy do zrobienia. Będziemy to miejsce tak nazywać, im się wydaje że są osobnym miastem, ale tak naprawdę, jak wiele innych w pobliżu to tylko dzielnica naszego poszerzającego się wciąż terytorialnie Gorada. Im bardziej próbuje znaleźć Granice Poznania, tym bardziej przekonuje się, że to niemożliwe, poszerzają się one wraz ze mną, Gorad jest tam gdzie ja jestem, gdzie my jesteśmy. Nie ucieknę od niego, jest częścią mojego życia, stał się więc częścią mojego świata. Z czasem dojdę do przekonania że wszystko jest jedynie jego częścią. My jesteśmy częścią naszego dzieciństwa, naszych przyjaciół, knajp, podwórek, autobusów, kościołów, dziewek, wypitych piw, wybitych szyb, i one idą z nami, tak, nostalgia rządzi światem.

 

SocjalDzielnica, z powodu budowy zwana także Kasztelem Socjalnym otoczona była wielkimi murami, przepaść chyba na 100 metrów, zrzucali tam śmieci i urzędniczą makulaturę, a tramwaj wijowy wjeżdżał przez gustownie zrobioną wyrwę koło baszty Północno-Wschodniej, od strony magistrali N30. W dawnych czasach, niezależnych, waleczno-rycerskich, zwano to miejsce KarkaSon, chyba na cześć potomka jakiegoś woja.

 

Taki właśnie napis zobaczyły Polaczki w Internecie, kiedy sytuacja w księstwie Szkorbutu stała się dla nich nie do zniesienia. I taki napis widniał na ogromnym szyldzie ponad wjazdem do Kasztelu od strony zachodniej poprzez kolejną wyrwę w murze. Z czasem przybywający tam turyści mogli się przekonać ze wyrw takich jest całkiem sporo i że od czasów rycerskiej świetności musiało upłynąć dużo brudnej, pełnej ekskrementów wody w Wiśle.

Zaparkowali, przeciągnęli się, opuścili swoje tiry i rozejrzeli się wokół. Kiedy po tradycyjnym rozpoznaniu terenów i sklepów i tak zwanej Testowej Jumie Szlugów spotkali się w umówionym miejscu na winku, przez chwilę milczeli zadziwieni tym co ujrzeli. Leżeli tak na skwerku pokrytym miękkim kobiercem co dwie godziny perfumowanej trawy i dumali. Jak im się zdało, i co potwierdziło się w ciągu następnych cudnych dni, trafili do raju.

 

Popatrzcie.

Miasto miało dostęp do plaży, piękny złocisty piasek, laseczki w bikini bez biusthalterów, prysznic co dziesięć metrów, policjanci w ślicznych granatowych mundurach. Ciepła woda. Zimne piwo. Mocne winko. Skwierczące bagietki. Międzynarodowe towarzystwo rozłożone na dziesiątkach obszernych skwerków, pod egzotycznymi palmami, na ławeczkach mięciutko wyściełanych aby się społeczeństwo zanadto nie wygniotło. Na noc szerokie mosty z izolacją cieplną, dostępem do prądu, prysznicami, boksami dla psów. Tak, pieski, wiadomo że Polaczki kochają zwierzątka, a tutaj całe ich chmary, pieski małe, duże, włochate, niemieckie i włoskie. Darmowe szczepienia, oczywiście po odpowiednim zaświadczeniu z Secours, darmowe kości wyrzucane z niezliczonych tawern i supermarketów. Właśnie te supermarkety, zero kontroli, nadmiar swawoli. Działy z alkiem zupełnie niefilmowane. Szyneczki, serki, ogóreczki. Wszystko za friko, inaczej mówiąc dwie minuty strachu, albo jak się ma wprawę, na luziku. Dział z owocami gdzie można sobie zważyć dwie brzoskwinki a zapakować dwa kilo. Sery pleśniowe do zjedzenia między półkami. He he, śmiał się Zbychu Mięsożerca, jak se zeżarłem takiego wielkiego kurczaka i popiłem Bud’em o szerokim otworze i odkręcanym kapslu, to poczułem że żyję. Józef ze ściany wschodniej natomiast niezmiernie się ucieszył, poczciwina, jak udało mu się zwędzić słynne angielskie skarpetki marki Bentley z metalowym logo z boku. Poza tym walkmany, t-shirty, majteczki, gumki, bateryjki, kasetki, czekoladki, batoniki, czipsy, rogaliki, sardyneczki. Prawdziwa Wypożyczalnia Artykułów Spożywczych i Nie Tylko, porównywalna jedynie z mitycznymi Halami Dobrobytu z Kosta Brawa w kraju kudłatych myszy.

 

Ale na drzewach wisi tyle smakołyków, winogronka, śliwki, pigwy, jabłuszka, wieczorami na secours dają ciepły obiadek, prysznic, mleczko, kakao, w ciągu dnia też owocki, darmowa gazetka, ubranka od wyboru do koloru z obsługą przemiłych starych bab. Po co włazić do dusznych hal komercji, chyba po dresik Lakosta który się wymieni za zielsko z nieświadomym sytuacji nowo przybyłym turystą, takim jak Dermot

 

Ale o tym za chwilę

>ile można się tak nudzić< spytał Maras, brat Darasa, potwierdzając tym samym słuszność piramidy Masłowa mówiącej o tym że jak się ma już po pachy i szyję bananów, bagietek, bab, i tym podobnych podstawowych potrzeb człowieka zaczyna się dążyć do wyższych celów, w przypadku Polaczków w grę wchodziła tu potrzeba prestiżu, bycia ważniejszym, większym, mocniejszym od reszty poddanych, tak nie bójmy się tego słowa, poddanych, Dermot to potem błyskotliwie wykaże że nie można mieć tyle fajnych rzeczy za nic; no więc lepszym od reszty poddanych SocjalDzielnicy. Stefcio o Benzynowych Rękach, jako herszt, wymyślił coś co na zawsze zmieniło oblicze KarkaSon, więcej, spowodowało coś wydawałoby się niemożliwego, zetknięcie i powiązanie losów Dermota z Polaczkami, z którymi od czasu dyskryminacyjnych ich zachowań w podstawówce nie chciał mieć nic do czynienia. Stefcio bowiem przypomniał sobie że na pace swojej ciężarówki ma spory ładunek bardzo popularnej w kraju kudłatych myszy, gdzie wcześniej byli, używki, tradycyjnie palonej do piwa w litrowych kufelkach. Używka przypominała kolorem i konsystencją kupę zająca, i w działaniu zupełnie nie pasowała Polaczkom, kręciło się po niej w głowie, chciało się im wyrzygać całą jabolową zawartość żołądka, a co najgorsze, zmuszała do jakiś dziwnych myśli, wewnętrznych dialogów, rozchwiania świadomości, innymi słowy wszystkich takich zachowań, które są antytezą bycia Polaczkiem. Leżała więc na pace i więcej jej nie próbowali, zwłaszcza że trochę bali się gniewu zleceniodawców, dla których to przewozili, ogromnych kudłatych szczurów, już nie myszy, dla których transportowali to poprzez Księstwo Szkorbutu jako dodatkową przesyłkę dla szefa z Łazarza. No ale teraz, pomyślał Stefcio, mogą nam nafikać, a że jest to popularne tam, może przyjmie się i tu, stwierdził w rzadkim przypływie myśli przedsiębiorczej. No i przyjęło się, zaraz zobaczycie, a Polaczki stały się magnatami tej używki, nazywanej tu odtąd Polen. Stało się tak, ze ambicje zostały zaspokojone, wzrost nastąpił, rozwój i prosperita generalna. Zadziałało prawo czasu ogłoszone onegdaj przez siwego dziadka w rajskim ogrodzie, że im więcej czasu się na coś poświęci, tym lepsze efekty nadejdą.

 

Jak działał Kasztel Socjalny? Z punktu widzenia Dermota całkiem nieźle, nie do uwierzenia było na przykład,że zupełnie nie należy obawiać się złych kanarów, że chodzą tu taki maleńcy kontrolerzy ubrani w mundurki z szarfami i pagonami krzyczącymi „ to my, personel, nadchodzimy, więc schowaj się, gapowiczu”. I nie było wcale przemocy, tylko grzeczne wypisywanie mandatów których najwięksi kolekcjonerzy ( a zaliczali się do czołówki Polaczkowie, dopóki nie rozkręcili swojego biznesu) mieli na tysiące Franków.

Zupki wydawano codziennie w strategicznych punktach dzielnicy, przeważnie z narożnych dziupli posprejowanych w czarno-białą szachownicę. Do tego owocki, rodzynki, browiec i chipsy w niedzielę. Nikt nie nadużywał, nikt nie brał dokładki której nie zjadłby później i miałaby spleśnieć. Jednym słowem pełna kooperacja społeczna. Oczywiście mówimy o okresie sprzed Wielkiej Wymiany Kulturalnej. Tak, zgodnie z unijną nomenklaturą Polaczki nazwały swój biznes przy legalizacji, przed którą cały czas ostrzegał ich doradca Stary Niemiecki Hippis.

W okresie w którym Wijowy Tramwaj zawił z Dermotem do Kasztelu sprawy Polaczków miały się nieco gorzej. Biznes rozkręcili świetnie, używka z ich ciężarówek znikała jednak jak ziarno ze spółdzielczego spichrza. Miasto wołało jeszcze, więcej, nienasycone tasiemce oblizywały się, pożerały coraz większe porcje socjalnych zupek, aż poruszono ta kwestię na zebraniu przepracowanych kucharek. Sezamowe batoniki, czekoladki, jamajskie kakaowe jajeczka, karmelowe węże i lizaki syntetyczne, wszystko to zwyżkowało na peryferyjnej giełdzie smakołyków, naturalnie ze względu na właściwości używki jaką Polaczki zarzuciły Socjalan ( tak nazwiemy rdzennych mieszkańców Kasztelu aby odróżnić ich od przyszłej fali imigrantów z Brudlandii zwanej inaczej Marokiem.).

 

Apetyty wzrastały, niestety zapasy z Księstwa Szkorbutu nie były nieograniczone. Wręcz przeciwnie, właśnie się skończyły. Dlatego każdego przybysza z zewnątrz Polaczki z wzrastającą niecierpliwością nagabywały. Nagabywały, prosiły, groziły, sępiły, wymuszały, przeszukiwały. Każdy traktowany był jak potencjalne źródło kostki, ale z każdym próbowano innego sposobu, biorąc pod uwagę takie jego parametry jak rozmiar tricepsa i bicepsa, agresywność, strój. Efekty niestety były mizerne. Na Polaczki padł blady strach, nie dlatego bynajmniej że musiałyby wrócić na łono państwowego trawnika bo to jak każde łono było przyjemne, ale ze względu na zobowiązania. Co bardziej życiowo doświadczeni wiedzą że nie można być absolutnym Szefem, zawsze nad tobą jest większy Szef, większy misiu którego łączą cię z tobą jakieś więzy niekoniecznie przyjacielskie. Naiwni pytają czemu większy misiu nie przejmie działalności mniejszego, ale oczywistym jest ze pasożyt nie zabija żywiciela. W naszym wypadku większym misiem była okrutnie groźna mafia Buraczana, pochodząca z dalekich wschodnich rubieży zaratajskich. Nazywana była tak ze względu na monopol w sektorze drogaśnego wina buraczanego, które wraz z luksusowym wydaniem Głosu Lublina drukowanym na liściach tytoniowych i soczystymi, tryskającymi zdrowiem z piersi ciziami z Bieszczad dostarczała owa mafia Polaczkom. Naturalnie za dochody z dystrybucji kupy zająca, jak ją wulgarnie określał Stefcio. Hej, Stefcio o Benzynowych Rękach, ten gieroj nie bał się niczego, ale czuł odpowiedzialność za swoich ludzi. Wiedział ze z Burakami nie ma żartów. Nikt do końca nie wiedział skąd przyszli, ani kiedy, może byli starsi niż świat, narodzeni w krętych korytarzach donieckich kopalni kiedy trawa była zieleńsza a brzoskwinie piszczały gdy się je szczypało. Krążyły plotki ze to właśnie szwadron Buraków wybił śmietankę towarzyską polskiego wojska podczas wojny, strzelając im z bani w tył głowy. Byli to okrutni mężowie, kły czarne a fryzury siwe, zionący wódką i próchnicą, o twarzach pooranych pogrzebaczami, kieszeniach pełnych niedopałków, spodniach kanciastych i butach mokasynowych wykładanych bursztynem. Byli bezwzględni, potrafili zjeść wszystkie kaczki pekińskich kucharzy jako ostrzeżenie, a nawet trochę krewetkowych zup, i ryżu po bolońsku, i marchwi w sosie słodko-kwaśnym i nic a nic nie zapłacić. Tak czy owak niejeden z Polaczków miał motywacje żeby się bać, bzykając cizie na kredyt, pijąc buraczane wino i wiedząc ze kredyt ten nie w durnym PKO a u Buraków jest zaciągnięty. Widzicie jaka desperacja musiała nimi rządzić tego dnia, kiedy własnego bądź co bądź w jakimś stopniu rodaka, Dermota, Stefcio o Benzynowych rękach nagabnął. Nie, kolego, Dermot nie weźmie od ciebie dresiku Lakosta, nie ma dla ciebie kosteczki, nie dzieli ustnika z pospólstwem. Ale być może pomoże ci rozwiązać twoje problemy. Być może decyzja żeby zagadnąć właśnie jego gdy zdezorientowany siedział na przystanku tramwaju była najlepszą w twoim marnym życiu, Stefcio. Najwyraźniej zajebiście zrobiłeś biorąc go jak prosił do secouru na prysznic i lasagne w sosie meksykańskim. Że otworzyłeś się przed jego słuchającymi brudnymi małżowinami usznymi, wyjawiłeś mu problem, jego zaczątki, genezę i pozorną beznadziejność. Że mu zaufałeś, wysłuchałeś odpowiedzi, przyjąłeś radę i nawiązałeś współpracę. Bo Dermot wiedział jak rozwiązać problem, znał odpowiedzi, jego kipiąca energia twórcza i kwalifikacje mogły nareszcie znaleźć miejsce. Z czasem okazało się ze są niepełne, że brakowało mu tego i owego i dlatego żałował ze nie studiował raczej handlu żywym towarem, ale i tak było rewela. Sprawdzał się, awansował w najważniejszej, bo wewnętrznej hierarchii samozadowolenia. Jego pomysły nie obijały się już sfrustrowane o dekiel czaszki ale radośnie fruwały, fikały i sprawdzały się, yes, man, w prawdziwym życiu. Dermot był przecież wyśmienitym podróżnikiem. Znał krainę kudłatych myszy całkiem dobrze, był na jednym z ich słynnych festiwali gdzie zabawa trwała dłużej niż do rana a konopne piwo rozlewało się wszystkimi otworami. Wiedział tedy doskonale skąd myszy zdobywały ulubioną swą używkę, ergo, wiedział jak zaradzić, przynajmniej teoretycznie, niedoborom panującym na rynku Kasztelu. Naturalnie, tak, aby przyniosło to korzyść Polaczkom, pomogło spłacić Buraków i nowe zachcianki, ale tez nie za darmo, nie, w końcu jakoś na nowe hawajskie koszule musi zapracować. Wiedza, panowie, kosztuje, akumulowałem ją długo, a teraz jak dobrze kontrolowany balon, po troszku popuszczam, ale musze mieć profity. Więc ugadali się na podział przyszłych profitów i umówili na przyszły wtorek, a Dermot zasiadł na trawie i niczym Conan myślący o Valerii zadumał się, zasępił, uruchomił wszystkie procesy myślowe jakie potrafił, zgrzytał zębami, obgryzał paznokcie, dłubał w nosie, skubał i kręcił pejsy, drapał się po genitaliach, rękach, wierzchu dłoni, łydkach, przywoływał wszelkie znane mu handlowe teorie i formuły, podręczniki i poradniki, rady Wiedźmy Ple Ple z telewizji i wreszcie, po tygodniu, nic nie jedząc, nic nie pijąc, nie sikając, się nie myjąc wyrzucił z siebie, sam, bez pomocy czyjejkolwiek many, właściwe Rozwiązanie. Było genialne, proste, ale nadzwyczaj mądre. Zadziałało, i to najważniejsze, choć Stefcio słuchając go po raz pierwszy był cynicznie sceptyczny. Kiedy jednak zaczął działać, kiedy ich projekt okazał się sprawnie naoliwioną maszynką robienia bejmów, gmerający w nowych złotych łańcuchach Stefcio nie był już ani trochę sceptyczny.

 

Galera wujka Alego z Tetuanu ledwie miała czas na krótki postój i wymianę wioseł, kursowała prawie nieprzerwanie w jedną stronę wioząc rozczochranych młodzieńców i dredziaste pannice, a w drugą objuczonych tobołkami smagłych wąsaczy z gór Rifu i spoza nich, i ich rodziny, kobiety w chustach, z tatuażami na twarzach i dłoniach, monetami w uszach, malinowymi ustami. Dermot nieraz siedział w portowej knajpie wraz z Lugiem, bo rychło przybył on do Kasztelu ekspresowym tramwajem, i ze Starym Niemieckim Hippisem, nadzorującym prawidłowy przebieg wymiany. Siedzieli na werandzie i obserwowali załadunek i odbijanie od brzegu, i rozmawiali o tym. Z czasem dołączył do nich Fajczarz w Rifu, ważna figura jak można by wnioskować z respektu jakim Chudzi go darzyli. Z rozmów, jakie wtedy prowadzili Dermot wyniósł wiele mądrości i cennych przemyśleń. Wyniósł też niejednego kaca, kufel i tym podobne, ale nie to jest istotą tej opowieści, podobnie jak nie są jej treścią dotychczasowe wprowadzenia, wiodące przed wszystkim do ważnego monologu Starego Niemieckiego Hippisa, uważajcie kiedy nadejdzie, bo będzie zawierał coś w rodzaju przesłania.

 

Dermot patrzał na wyrzutków, jak początkowo ich nazywał, porzucających swoje leże dla nieznanego. Pamiętajcie bowiem, że choć Dermot to przewspaniały podróżnik, podróżnik tamtym okresie krążył głównie po orbicie wokół jądra Gorada, jakby przyciągały go jakieś tajemne siły. W tej portowej knajpie, patrząc na fantazyjne fryzury emigrujących, na ich stroje z łyka, słomy, szmat i gazet, na kolczaste naramienniki, drewniane spinki, kościane wisiorki, roześmiane twarze, narkotyczne oczy, obserwując to wszystko starał się zrozumieć co odpychało ich z Kasztelu Socjalnego, gdzie życie tak łatwe a ser na wyciągniecie ręki. Dlaczego Myszy uciekają, pytanie zadawał sobie, Lugowi, aż wreszcie podzielił się wątpliwościami ze Starym Niemieckim Hippisem, którego aby nie przedłużać nazywać będziemy Starym Hippisem albo po prostu H. Dermot nie był zresztą jedynym który tego nie rozumiał. Haszyszowy Fajczarz, guru chudych, klął na głupotę młodzieńców podążających suche doliny jego ojczyzny i zarazem ich błogosławił, bo na zwolnione miejsca na skłotach i kartonowych osiedlach pod Kasztelem przybywali jego rodacy, całe rodziny żądne lepszego życia w pierwszym świecie. Wiecie dlaczego fakt, że H i Fajczarz, nie mówiąc już o Roznosicielu Idei Dermocie, spotkali się w tej portowej tawernie, dlaczego to było tak ważne. Bo wiedza jest zawsze cząstkowa. Fajczarz wiedział jak jest tam gdzie jadą dekadenci z Karka Son, ale to H wiedział przed czym oni uciekają. Obie strony mogłyby się sobie dziwować i nie rozumieć, a rozmowa pokazała im większą cześć wiedzy niż byłaby dostępna z osobna. To stara prawda, westchnął Dermot, trzeba było wierzyć Geremkowi.

 

- Jedno to czas, powiedział w pewnym momencie H, jak śpiewa Linton Kwesi J, słynny murzyński guru z drugiej strony Kanału, potrzebujemy więcej czasu. Choć pozornie czasu tu jak lodu, aby być pełnoprawnym członkiem społeczności trzeba tu płacić za wszystko czasem, którego nie można pożyczyć w żadnym banku ani dostać na talon, ale którego wszyscy mają tyle samo, jedni troszkę mniej, drudzy trochę więcej. Czas rozrywa nas, bo jest coraz więcej rzeczy na których możemy go wydać, a my nie chcemy mieć tego wyboru. Wrogowie wolnego wyboru, powiedzą o nas, ale nie w tym rzecz – to nie jest wolność, bo tu nie ma najważniejszego wyboru, między koniecznością wybierania a możliwością spokoju umysłu. Zarzucają nas, bombardują podświadomymi nakazami wybierania, czyniąc je atrakcyjnym cielcem, złotym, błyszczącym cielcem wykutym z wielu pustych alternatyw. Ja nie jadę w góry Rif ćmić fajkę, nie, to ułuda, która jest dostępna i tutaj, ale która ma zastąpić wybór. Jest lekarstwem, świetnym lekarstwem, które leczy jednak objawy a nie przyczyny. Przyczyną jest mnogość alternatyw, tysiące, miliony rozwiązań, a ich ilość przyrasta w szalonym tempie, tyle tylko że każde z nich jest innym kostiumem w jaki przybiera się prawdziwą nagość życia.

 

- Niezłe, kurwa, jak z >Pani Domu< – wtrącił rozbawiony Lug

- Wybory i alternatywy sztucznie rozdymają życie, ciągnie się ono jak flaki z olejem, jest długie i pełne zadowolenia. Tyle że gdzieś nad naszym chlewem, jest gospodarz który wrzuca żarcie, dla nas bardzo smaczne, pyszne, mamy do wyboru koryto z takim, i owakim, z żarciem słodkawym słonym, żółtym, fioletowym i czerwonym. Tyle, że my nie wiemy o tym, ze są to odpadki, że do tego, co je się na zewnątrz chlewu ma się jak Sinalco do oryginalnej słodkiej Pepsi Coli pitej w pustynny dzień.

 

- hmm – zamruczeli, Fajczarz ze zrozumieniem, bo pił taką, a pozostali bez, bo nigdy.

 

- Na zewnątrz chlewu zapewne są, nie wiemy tego, bo nigdy tam nie byliśmy, niebezpieczeństwa, psy o trzech szczękach, złośliwe dzieci dźgające szpadami, zapadnie, pajęczyny, faszyści. Samo zło, rozumiecie, ale tez jest coś dla czego warto się wyrwać, jakaś tęcza, no nie wiem dokładnie co. Ale najważniejsze jest to że nie wiem, nie chcę robić czegoś co znam, sprawdzać coś, o czym wiem, chcę powiedzieć sobie na łożu śmierci że byłem swoim własnym odkrywca, że odkryłem cos dla siebie, nawet jeżeli przed mną odkryto to po tysiąckroć. Na zewnątrz jest wielka zmiana, jest Wielkie Ryzyko. Nasz świat nauczył nas bać się tego słowa, nauczył nas negatywnego znaczenia, kiedy mówimy Ryzyko boimy się, drżymy a czasem sramy w gacie. Ale przecież to dobre słowo, pieszczące włosy przenikające duszę dobrym zimnem, jak wiatr w upał, zanim jeszcze napiliśmy się tej Pepsi. Czujemy się z nim dobrze, a raczej czulibyśmy gdybyśmy spróbowali. Nie wiem na pewno, tak sądzę. Ale musimy spróbować, a wy spróbujcie zrozumieć dlaczego to robimy.

Bardzo mądry człowiek, znamy go tylko ze strzępków obrazu, ulotne wspomnienie, jak pali sudańskiego papierosa i popija z bukłaka z wielbłądziej skóry, sługa Mohamada Farrah Aidida, powiedział cos ważnego.

Rzekł > wy, na Zachodzie, prowadzicie długie, pozbawione przygód życie i choć z pewnością temu zaprzeczycie, świadczy o was fakt, ze nie bylibyście skłonni go nawet bronić, nawet gdybyście potrafili <

 

Czy coś podobnego.

 

Jeśli gnijąc w wygodnych fotelach naszego chlewu, naszej klatki uważamy ze coś zyskaliśmy i jest nam w jakimś sensie lepiej, to musimy pogodzić się z faktem że cos straciliśmy. My mamy nadzieję że nie bezpowrotnie i mamy nadzieję to cos odnaleźć. Dla wielu nie jest to na tyle ważna strata, większość nawet jej nie zauważa, i dlatego pozostanie tutaj siorbiąc darmowe zupki i płacąc swoim czasem za wygody, albo unicestwiając się kiedy okaże się ze te wygody nie wypełnią pustki. Dla nas nie wypełni jej prorok Puchatek i jego nowo odnaleziona wiara, nie wypełnią jej pielgrzymki, nawet ziele, nie wypełni telewizor, pralka, gumowa lalka, posada, dobra rada, sen przez 12 godzin, obserwowanie innych niewolników ich klatkach. Aby poczuć ze żyjemy musimy dać się wytarmosić ryzyku, zrobić coś od tyłu, spróbować inaczej, pozornie bezsensownie, popłynąć w druga stronę galerą Alego z Tetuanu. Robimy to też dlatego żeby zrobić miejsce dla innych, wszyscy nie mogą iść w tym samym kierunku, bo nie starczy miejsca. Przecież to chyba rozsądne, nie nazywajcie więc nas więcej głupcami, bo jesteśmy jak mieszkańcy jasnej strony Księżyca, żądni zobaczyć jak wygląda ta druga, pozornie gorsza, ciemna. Mnie pociąga osobiście brud, nieczystość, chaos, nieprzewidywalność, dziura w asfalcie, wszystko to czym nakarmi nas z pewnością Matka Ryzyko. Wiemy że jest nieprzewidywalna, jedyną rzeczą którą naprawdę możemy od niej oczekiwać jest właśnie zaskoczenie. I ja, mimo że jestem stary i wiele lat w klatce spokoju przeżyłem, na to idę. Odrzucam, być może za późno wybory, albo inaczej, odrzucam tyranię wyborów i przekonanie że jest to jedyna droga i zdaję się na kołysanie przeznaczenia, na dryfowanie podczas którego zdarzy się niejeden sztorm, i któryś z kolei mnie zatopi, ale bulgot kiedy będę tonąć będzie z pewnością przyjemniejszy od charczenie na ciepłym łóżku, charczenia które można przewidzieć, które profesjonalni lekarze odsuną w czasie, bo prosiłbym ich o to, jak wszyscy mieszkańcy klatki żądający więcej, więcej.

Nasze rachunki z życiem, jak przeczytałem w biuletynie geograficznym, określa ponoć równanie. Musimy dbać o jego najkorzystniejszy dla nas układ. W liczniku jest to co mamy, w mianowniku to co chcemy mieć. Jeśli chcemy długiego życia, aby równanie było w równowadze musimy walczyć, cała naszą energię poświęcić na walkę z dryfowaniem znoszącym nas do otchłani, byle dalej w stronę spokojnego brzegu, na którym, w razie powodzenia spędzimy spokojną i dostatnią starość, a może i wiek dojrzały, jeżdżąc plażowym wozem i pijąc drinki.

 

Tu Fajczarz wyraźnie się rozmarzył.

- Jednak będziemy wówczas zmęczeni – ciągnął H – bo walczyliśmy ze światem żeby przezwyciężyć Dryf. Jeżeli poddamy się mu, jeżeli ograniczymy nasze żądania wobec mianownika, wobec tego co i ile chcemy mieć, to zawędrujemy prędzej czy później do otchłani, nieraz po drodze zaleje nas nieprzyjemna, śmierdząca fala, ale kto wie o jakie lądy zahaczymy. Na pewno nie dotrzemy do złocistej, stetryczałej Plaży Drinków. Ale kto, jak nie dzieci ryzyka może odkryć nowe, jeszcze nie odkryte plaże. A nuż, naiwnie powiem, lepsze?

 

- Ale masz gadkę, napij się waść Fortunki, bo ci musiało zaschnąć a gardziołku po takim gadanku. – Lug jak zwykle był towarzyski i ekstrawertyczny, i jak zwykle nie starał się zrozumieć ważkiego messedżu Hippisa. Dermot siedział zamyślony, naturalnie, tego wymaga konwencja opowiadania, żeby słowa mądrej osoby, archetypu Yody, wpłynęły na głównego bohatera, i jak później zobaczymy, jego dalsze postępowanie. Fajczarz natomiast odcharknął i powiedział.

- Zupełnie cię popieram człowieku. Gdybym był jednym z was, pojechałbym z wami. Ale w moim wypadku to bez sensu, bo właśnie stamtąd przypłynąłem,. Wy macie racje i ja mam rację, bo nasze drogi biegną w przeciwnym kierunku. Gdybyśmy nie ruszyli z miejsca nigdy byśmy się nie poznali, i dlatego było warto, i dlatego nie warto rezygnować i trzeba iść dalej. Zmiana jest wartością tylko, że my i wy inne rzeczy zmieniamy, z innego punktu wyjścia wychodzimy. W naszym języku, to co dla ciebie jest dobrą Matką Ryzyko, u nas to surowy ojciec Niepewność. Twoja klatka dla nas wygodnym posłaniem. Mi potrzeba właśnie zupek i telewizorka i czystych trawników. Żałujmy jedynie oboje, że tak późno rozpoczęliśmy naszą podróż. Czy też nasze podróże.

 

- Racja. Nabijemy Fajeczkę? – uśmiechnął się H.

- Nie – z bezzębnym uśmiechem odparł Fajczarz – przyjechałem tu dla waszego alkoholu. Dermot, zawołaj no któregoś z Polaczków, słyszałem, że zgromadzili przednie wino buraczane.

- Polaczki niczego nie gromadzą, żyją chwilą, czasem myślę sobie ze są w duszy czarni. – odparłem wówczas Fajczarzowi – Ale spytam, może nie zdążyli wypić ostatniej partii, a mi przecież nie odmówią.

I tak robiliśmy nasze imperium, realizując program Wielkiej Wymiany. Przekupując urzędników, wysyłając transporty w obie strony. Wymiana ta miała sensowniejsze korzenie i podstawę niż zrazu myślałem, nie tylko dawała zadowolenie i szczęście obu jej stronom, ale dawała dużo do myślenia mi. I miała zmienić moje życie, gdy już się tak dobrze, na maksa dogłębnie zastanowiłem nad słowami H, przerobiłem je z każdej strony i wreszcie dałem je do oceny naszemu mędrcowi, Ogmie, co został w Fiksater Proti Poti. Powiedział mi, że mądrość z naszej Podziemnej Biblioteki i mądrość życiowa to w gruncie rzeczy to samo, on jednak, mimo że mnie lubi i w ogóle, nie będzie mi towarzyszył, bo zbyt jest sentymentalny. A gdzie miał mi towarzyszyć, o tym moje dzieci, następnym razem.

Stares / Spojrzenia

February 2nd, 2012

 

 

I am used to working in environment where I am constantly watched by dozens, hundreds, sometimes thousand eyes.  But in Pakistan, during Muharram celebration it was especially tense.  Save from finding a situation full of blood and action interesting enough to make people stop looking at me, the only thing i could to get some decent, unposed shots was to constantly cruise around the crowd, circle, change direction to ditch people who started following me by illogical movement. It took only couple of seconds still in one place to have that psychological effect of one stare of one person drawing another and another, somehow people feeling that next person is looking at something weird and following them and in the end all eyes would be at me. And it were weird stares. It took a while to clear my perception of the preconception based on reports from Pakistan being dangerous now for foreigners, not helped by countless police and bomb squads around, as Ashura here is one of best oportunities for blasts and sectarian violence. But there was no hatred in the eyes of those looking, just extreme curiosity. Lahore is a city that now sees very little foreigners, especially those walking around, without SUVs or bodyguards. Tourism almost died here, even Malik’s place not very busy. So what is this strange looking guy doing here, shooting in the sea of Shia. And it is strange occasion indeed , festival of sadness, adoration of suffering, self inflicted pain, tension and remorse. But hey, I am from Roman Catholic background, so I know something about it, only less blood, and we don’t look in each others’ eyes that much. I was surrounded by thousands of males that know very well what violence is but last thing I would expect here in Lahore was typical Polish alpha male greeting – “what the fuck you are looking at”.

 

Zwykle działam w otoczeniu w którym dziesiątki, setki jeśli nie tysiące oczu obserwują niemal każdy mój ruch. Ale tutaj w Pakistanie, podczas święta Muharram wydawało się to szczególnie intensywne, te świdrujące, naładowane emocjami spojrzenia czarnych oczu, zewsząd, kiedy tylko sie zatrzymałem. Jedynym sposobem zdobycia przyzwoitych, niepozowanych zdjęć ( poza znalezieniem sie w miejscu gdzie tryskająca krew i emocje były w stanie przykuć uwagę gapiów bardziej niż ja ) było stale przemieszczać sie miedzy ludźmi, krążyć , zmieniać kierunek, cofać sie. Wystarczyła dłuższa chwila w jednym miejscu aby uruchomił się ten psychologiczny proces kiedy spojrzenie jednej osoby pociąga za sobą kolejnych w tłumie niczym lawina, wyczuwają ze dzieje sie coś ciekawego, wyczuwają kierunek, im więcej ludzi patrzy tym więcej kolejnych dołącza sie. Dziwne, mocne spojrzenia. Trudno oczyścić ich odbiór z uprzedzeń narosłych na temat Pakistanu jako niebezpiecznego miejsca, nie pomagają w tym niezliczone oddziały policji, antyterrorystów, wykrywacze bomb, pamiętam ze Ashura to ulubiona okazja ekstremistów do zamachów bombowych i krwawych naparzanek z szyitami. W tym mieście parę miesięcy wcześniej amerykański pracownik aroganckiej agencji Blackwater zastrzelił dwóch lokalsów w biały dzień i wywołał kolejna fale ksenofobii, pogróżek, zamieszek i palenia flag. Zaledwie tydzień Amerykanie zbombardowali pakistański posterunek wojskowy na pograniczu z Afganistanem, zabijając dziesiątki chłopaków. Ale w oczach ludzi tego dnia nie widzę nienawiści, tylko ekstremalną ciekawość. W Lahore rzadko teraz spotyka sie cudzoziemców, rzadziej turystów z aparatem, bez ochrony, nie schowanych w pudelku jeepa o wzmocnionych szybach. Wiec co robi tu ten dziwny koleś, w środku morza gniewnych szyitów, na festiwalu smutku, cierpienia, bólu i żałoby. Znam te klimaty co nieco, w końcu pochodzę z katolickiego kraju, ponure klimaty i “moja wina”, ale mniej u nas krwi i nie patrzymy w oczy obcym, chyba aby poczęstować ich ” co się kurwa patrzysz?” i “rozjebać ci ten aparat?”. Tutaj w Lahore otaczały mnie tysiące prawdziwych macho, ale być może dlatego iż dobrze znali prawdziwą przemoc nie musieli niczego udawać i takiego tekstu na pewno mogłem się nie spodziewać.

 

 

 

TAK SIĘ BAWIMY W CZASIE WOLNYM

February 1st, 2012

 

 

 

TAK SIĘ BAWIMY W CZASIE WOLNYM CZYLI NOTATNIK DERMOTA

 

4 -ty dzień zimowej deprechy

 

>czasem myślę sobie że gites byłoby zostać pieśniarzem ludowym, nazwalibyśmy nasz zespół AAAkcent albo AAAAbażur aby być zawsze na topie, przynajmniej w gazecie w rubryce kleinebekantmachungen. jeździłbym luksusową rykszą zaprzężoną nie w jakiś tam chłopów pańszczyżnianych tylko zdrowych wyzwoleńców z ościennej siłowni. mnóstwo mulatek, jamajskie cygara, wspaniała grzywka i bokobrody na półtora łokcia. żadnych rozterek czy się bawić czy nie, i co przez to okażę, żadnych zahamowań powyżej poziomu fizjologii. bardzo kultowo.

>Poszedłbyś gdzieś, zrobiłbyś coś, nic tylko siedzisz i przesiewasz czas oglądając te bzdury. Żadnych perspektyw, no po prostu zero.<

>no to poszłem, poszedłem, podeszedłem. stała pod nagą płaskorzeźbą i robiła fotografie, ciężko jej to szło bo się sjena palona skończyła, a ta nie ma substytutów. zapytałem ją czemu jest dzisiaj taka smutna, czy ta depresja zimowa jest zaraźliwa, i czy nie chce się przejść do kina. powiedziała w te słowa, po wstępach i wymianie sucharów naturalnie >ty Dermot wiesz coś chyba o psychologii, byłeś przecież w Oxfordzie, a nawet w stricte protestanckim trynity kollege.<

nie byłem już tego pewny ale z grzeczności przytaknąłem spojrzeniem

>słuchaj, mam taki problem. Noszę modne pantofle, “kaczuszki”, używam wody mitsuko, tańczę twista, czytam Sagankę, lubię big bit, jednym słowem jestem nowoczesna na wskroś, idę z duchem czasu. no i nie mam powodzenia. Ci chłopcy z kolektywu ogrodniczego na Sołaczu powiedzieli że nie mają czasu na kobiety, bo muszą spłacać wysokooprocentowane haracze monopolistom nawozowym.<

>to wprowadzili monopol? nie wiedziałem…<

>owszem, chcą w ten sposób zdławić rastafariańskie plantacje, zwłaszcza że Abu Pokal kandyduje na rektora.<

ziut-ziut przemknął tramwaj. ostatnio jest ich coraz więcej, to dlatego że stracono kontrolę nad rubieżowym centrum rozpłodowym, a megafony ostrzegały, nie sprowadzać nowych samców. nie posłuchali, i teraz mają. Ten ostatni buhaj , wyjątkowo silny, holenderski.

>co z tym Abu Pokalem?<

> ma dużo mocy, ty wiesz jakie on ma baki?<

> a inne wpółczynniki?<

> siła rąk 10x, siła ramion 5x, siła barków 10x, siła przedramion 15x, koordynacja obu rąk 1x, bo dużo pali.

> a jak u niego z maną?<

> sprawność w działaniach arytmetycznych 3x, ogólne umiejętności przystosowania się 5x, szybkość podejmowania decyzji 0,5x, rozumienie pomysłów mechanicznych 2x, zmysł węchu 10x, określanie wielkości przedmiotu “na oko” 2x, określanie szybkości poruszających się szybko przedmiotów 3x, pamięć do ustnych pouczeń niezbadana, pamięć do nazwisk i osób 10x, takt w stosunkach z ludźmi 4x, wygląd zewnętrzny, uroda 20x, zdolność koncentracji w rozmowie przekraczającej możliwości poznawcze przeciętnego nowicjusza – prawie żadna…<

>krom, w dzisiejszych warunkach to i tak gieroj. wygra z kretesem<

zapadło krępujące milczenie, takie co to jeszcze nie jest naturalne, bo potem to się gites milczy, ale to nie było w dechę. modliłem się żeby dowieźli węgiel, byłoby o czym rozmawiać.

>dermot?<

>dobra, chodźmy , ale nie mów mi już z małej litery<

jej uśmiech był potwierdzeniem tego że młode dziewczęta uśmiechają się średnio o 39 % częściej niż młodzi mężczyźni.

szliśmy. jej rude loki niestety były całkiem fikcyjne.

tralala, słonie biegają po parku, widziałem kiedyś kupę smoka, hmm, Ogma daje mi korepetycje z pisma klinowego, chcę w wakacje pojechać do Asyrii, może zdobędę sponsorów chociaż nie jestem harcerzem. a teraz wreszcie to co ci chciałem powiedzieć, kończymy z owijaniem w bawełnę, zwłaszcza że muszę zdążyć zanim tam dojdziemy :

>wynalazłem nową technikę pisarską, myślę że jestem geniuszem , choć muszę iść na fachowe badania. moja technika jest nader prosta a skuteczna i pozwala do woli zapełniać dowolne ilości papieru, zgarniać wierszówkę i jeździć za to na polowania.<

erotycznie zgrzytnęła ustami, więc przeszedłem do rzeczy.

>nazwałem to Każdy Umie Czytać Poza Sędziami Na Thingu Ale Nie Każdy Ma Klej, co oznacza pozbawioną sumienia technikę samplingu, będę otwarcie wsamplowywał grepsy, traktaty filozoficzne, podręczniki autostopu, reklamy, nalepki z kefirów, testy psychopatyczne, a nawet kawałki piór i złotych ozdób, tworząc dzieło ponadrzeczywiste, mitologię wszechświata, bo on cały właśnie tak jest zbudowany, z bardzo maleńkich, niewidocznych gwiazdeczek<

> pociągające, ale czy powinieneś mi to zdradzać wiedząc że sypiam za korepetycje z najsłynniejszymi kopistami targowymi? a jeśli oni to ze mnie wyciągną i sprzedadzą na targach paserów w stolicy?

grzmot, pobladłe niebo, ptaki przestają ćwierkać, ja blednę też.

>upadła dziewko – nigdy więcej nie wymawiaj tego słowa w mej obecności…masz rację, to się nie może tam dostać, za dużo tam francuzów, oni nie mogą zdobyć mojej techniki, prymat północy jest święty…wydałaś na siebie wyrok…muszę cię zabić<

> ależ opanuj się, za bardzo ulegasz latynoskim wpływom kulturowym. po prostu skaż mnie na banicję, kup mi szejka na wynos i spotkamy się za godzinę<

>sprytny szantażyk, babska mędrkowatość<

było to jednak uzasadnione, bo stanęliśmy właśnie pod garkuchnią.

>zaczekaj, ale nie odchodź< wszedłem do środka < dyń dong > zadzwoniłem >stuk puk < zapukałem, fałszywa ściana sprawdziła mój ogam, otwarła się, powiedziała > nielegalny Bar Krowa otwarty jeszcze nie jest. ze sklepu fabrycznego skorzystaj< więc wróciłem na zewnątrz.

jej już naturalnie nie było.

eh, nic nowego, być balonem, żeby jeszcze z helem, to by było wesoło. Lug mnie od dawna zachęca do rytualnego samobójstwa. nie warto, mówię, podróżowałoby się wówczas naturalnie łatwiej, ale ty wiesz co oni robią z ciałem? wieszają na szubienicy, karmią nim ptaki, rozwlekają przy użyciu dresów skazanych za przestępstwa podatkowe, a na samym końcu ubierają w satynowy żabot i kładą nogami w kierunku wielkiego Jesionu. Nie, wolę zginąć w bitwie, to bardziej uświęcone tradycją.

oj, przejechała lodowa furgonetka i sygnał mówi że za chwilę mecz tzapzihuitzipotzli, bezurazowy futbol mentalny o puchar peyotlu. Idę pokibicować, sport to zdrowie.

 

chronologicznie później

 

trzy doby bezcelowego miotania się po mieście i dworcu nie dały oczekiwanej satysfakcji

>krasnoludy nie dowiozły węgla< sklepowa siąknęła nosem.< zima sroga. Wie pan ile teraz kosztuje zwykły budyń – przez to że nie mamy opału – więcej niż dwa woły. Jak brukerzy z katedry przychodzą na śniadanie to nawet kakao nie dostaną, mimo że jamajka obniżyła ceny.  nie mam po prostu energii.<

> i nie buntują się?<

>daję im wstrząsy elektryczne, myślą że ciepło im się robi od picia. pozory, pozory. wszystko jest ułudą<

>no, nie wchodźmy w politykę<

>to bardziej ekonomia panie Dermocie. zniżka cen kakao powinna według wolnorynkowych reguł przełożyć się na większe zadowolenie konsumentów, a potem na większą płodność i korzystniejszy przyrost nowych wojowników, bo społeczeństwo się rozmnaża, widząc swe perspektywy w barwach jaśniejszych niż zwykle.<

>czemu tak zatem nie jest?<

>czynniki pozarynkowe, tylko i wyłącznie. Po pierwsze, wybory rektora już niebawem. Po drugie, strajk gnomów w krasnoludzkich kopalniach. A nie można go stłumić, bo wybory. Ergo, jest zimno.

>mowa-trawa, mowa-trawa < zabuczał wchodzący do sklepu nieletni i zamówił dwa duże mleka w foliowych woreczkach. łypał okiem.

>znowu ten narkoman< sklepowa wypluła szluga. < a masz zaświadczenie?

>nie, ale mam klejnoty, dużo klejnotów i jeszcze szczerozłote otoczaki.<

>szagaj w chrusty< zaklęła < jeszcze mi koncesję odbiorą.

młody odburknął że anarchia jeszcze nadejdzie i skindżalnął.

zwróciła się do Dermota – czyli mnie – smutno zapatrzonego w swój szejk.

> mam zlecenie. oszczędzałam na to. mam dość wstawiania nowych szyb, chcę się rozprawić z korzeniowymi wojami.<

> babilońskimi?<

> widzę że się rozumiemy. Chodzi mi o tych pieśniarzy z jerychońskimi trąbami, babilońscy wyjcy co mi szyby wyciem kruszą.

>babilońscy?<

>tak, pieśniarze. Te ich trefione brody, cudaki jakieś, te perfumowane czarne loki, lubieżność i tyle. Przychodzą z parku co tydzień, obchodzą sklep, krzyczą sha la la la la, aż szyby pękają i porywają zakwas – zawsze tylko zakwas i maślankę z meskaliną – no i czmych czmych na poczwórną jedynkę i tyle, nie ma ich.<

>to będzie słono kosztować<  nie wiedziałem o czym mówiła ale tak się zwykło ripostować w westernach na polsacie.

>musisz ich nawrócić. oznacza to, że mają oddać mi zakwas z nawiązką, przeprosić z mównicy papieskiej i poprzeć Mumie Jabala w wyborach, mają bądź co bądź autorytet w środowisku.<

>a zapłata?<

>proponuję że będziesz mógł rozwiązać słynny test psychologiczny profesora Derjenigedermartinderartistuntersuchte. sztama?<

> a jaki współczynnik pamięci do nazwisk i osób ma Mumia Jabal?<

> 15x<

kuszące, pomyślałem.

> a zatem ja i moi współpracownicy będziemy mogli rozwiązać ten słynny test krzyżackiego profesora – który jak wszyscy pewnie wiedzą – dotyczy sensu życia?<

sprytnie to powiedziałem głośno, żeby wszystkie skrzaty sklepowe mieć za świadków umowy, sklepowa bywała zdradliwa.

nie dała po sobie poznać, była jak Indianin.

>masz mnie w garści, widać, że w Wieży uczono cię sztuki negocjacji. szejk na koszt firmy, tylko dla ciebie < dodała z przekąsem.

To już było coś. Musiałem tylko znaleźć kamaradów.

 

I co się okazało. Że się zdefeudalizowali i skapitalizowali, żadne więzy krwi, rozkosz wspólnej wyprawy, nic z geas, zero honoru, inicjatywy, ochoczego aplauzu “tak, oczywiście”, marazm, w ogóle amitycznie i antyarchetypicznie. Każdy z osobna odmówił mi współudziału, Dagda miał umówione wesele, Lug rzeź na polach zamoraskich ( Zamora to kraina za Moraskiem ).

?a mówił że się już z nimi nie bawi?

ale ty Ogma, chyba mnie nie zawiedziesz. Że co? Że głosujesz na Abu Pokala. Przecież on postuluje demokratyzację senatu, chce zmienić architekturę stołówki, zakazać przemocy na boisku. No co ty.

Nic nie pomogło. Stwierdzili, że mają prawo wykupu swoich akcji w przedsięwzięciu, bo pozwala na to niskosformalizowany przechowywany przez góralskie czarownice statut naszej szajki. O Kromie, powinienem był słuchać przestróg misia Puczatka i nie pożyczać im tych manuskryptów z prawa cywilnego.

Przestań, powiedziałem sobie, więcej stanowczości i północnego zrównoważenia. Realizacja przedsięwzięcia własnymi siłami przy użyciu ofiarowanych mi w ramach ich udziałów artefaktów powinna przynieść  zdecydowanie większy przyrost zadowolenia i samoakceptacji, a zadowolenie jest chyba tym czego szukamy. założę tylko dodatkowe futerko i idę po rower. Niemożliwe jest możliwe.

wspaniała zabawa bez przemocy

halo, Ferdynandzie, obudź się, czas do szkoły. Więc to był sen? szkoda. łóżko, łazienka, owsianka, łazienka, płyn na pryszcze, palto, cmok, cmok, trolejbus, szkoła, łysy portier, ohydne twarze, pani profesor, pederaści i snobi, rozmowa na korytarzu, wymiana obrazków, bitwa na trampki, co masz na łoku, daj miodu, wrzućmy nowaka do kibla, ah, oh, ja was zjem, wreszcie lekcja krzesania ognia.

>dzieci zmówcie paciorek – święta mandarynko bądź miłościwa nam, święta cytrynko, chroń nas od wypadku, święty grejpfrucie z moguncji, chroń nas od spadnięcia w przepaść<

zaraz, piekło i szatani, to modlitwa bab tramwajowych. Klasa jest tak wąska, ma okienka wzdłuż, Pan Kapłan sprawdza kody kreskowe na karkach pasażerów. ja nie jestem żaden Ferdynand.

Tak tak tak tak. Wijowy tramwaj wijąc się po podniebnych szynach przecinał mgłę wystukując rytm. Byłem pasażerem numer 189082.8657959. Jak zwykle wiedziony nadzieją że nie jedziemy do obozu poprosiłem stewardesę o golonkę. Kątem oka obserwowałem babilończyków.

 

(troche później)

>cześć chłopaki< przysiadłem się >jaki macie dziś współczynnik rozumienia słowa pisanego?<

>to zależy w jakim alfabecie< zagrzmiał wytrenowanym basem najstarszy > a tak w ogóle co, jesteś kanarem? <

> ho ho ho < zaśmiali się pozostali trzej.

> to co, pogadamy trochę o pierdołach? <

> jak zawsze w twoim przypadku der Mot <

> nie jestem nazistą <

> wiemy wiemy. Ale słuchaj < powiedzieli chórem > Jah nam mówi że z ciebie będzie chłop na schwał. Zmień trochę liniowatość akcjI. Sugerujemy, daj se luz, my musimy po prostu wykonywać nasz proceder, nie przeszkodzisz nam, bo to rytuał, jest silniejszy od twej misji, to przeznaczenie, no , Dermot, uczą o tym na mitologii w każdej ochronce.<

> czyli wiecie, że mam na was zlecenie? A co sobie pomyślą moi fani? Że nie miałem niekonwencjonalnych pomysłów na pociągnięcie akcji. Fabuła siada.<

> słuchaj, w gruncie rzeczy wszyscy chcą puenty. no to przyspieszmy. <

> czyli co mam zrobić? <

> na początek wstaw ten nagłówek< podali mi zmięty pergamin.

postawcie mi złoty skatafalk

>chodzi o to, że nie mamy odpowiedniego skandydata na doroczny neoegipski turniej tancerzy ska ‘skarabeusz’. A ty masz niezłe łydy, długo wytrzymasz. <

> ale przecież niedługo wybory, powiedziano wyraźnie, zabaw hucznych nie urządzać. <

> wybory nas nie interesują, turniej jest stricte antysystemowy. Ta tłuszcza co głosuje wyborach ma nie więcej niż pięć lat. baba ze sklepu z mlekiem też służy systemowi, myślisz że nie wiemy że ona dostarcza śmietankę na orgietki u komisarza milicji? Dlatego olej ją i bądź naszym skandydatem. <

> ale zależy mi bardzo na teście profesora Derjenigedermartinderartistuntersuchte, jest taki kultowy, a ona go ma.

> ha ha, bujdy, jedyną istniejącą kopie ma von Daniken, przyjaciel profesora, a tak się składa, że to on funduje złoty skafander dla zwycięzcy turnieju. Jak byś wygrał to na pewno pozwoli ci przepisać. To co, wchodzisz?<

> bardzo dobrze, wy bierzecie skafander a ja test. I nie napadacie dziś na sklep z mlekiem. Co mówi Jah ?

>że to dobry układ, panie der Mot. Dorzucamy jeszcze chlebowe piwo, beczek sześć. współczynnik bełkotania po nim 8x<

 

interesy robiło się a tramwaj model wyścigowy wjechał na peron

 

turnieje ska słyną w środowisku osiedlowym ze swojej głupoty. /dlatego są tak ukryte, bo blachaje najeżdżają walcami coś czego nie mogą zrozumieć/ Ten odbywał się w starym kontenerze na śmieci, dawno pustym, bo trolle opróżniły go przed zeszłą gwiazdką szukając ozdób choinkowych. Skandydaci pulsowali w rytm beczenia stada czarnych kozackich kóz, wyjątkowo agresywnych i hałaśliwych, trzymanych na wodzy przez czternastu potężnych treserów o współczynniku dominacji 15x, sprowadzonych specjalnie z mosińskich lepianek , gdzie , a zresztą nieważne.

mijała godzina za godziną, dzień za dniem, a mnie chciało się już wymiotować, zwłaszcza że zacząłem kacować po mlecznych szejkach których wypiłem o 20% za dużo, tak sądzę. poza tym. kończyły mi się pomysły, bo warunkiem kontynuowania skakania było bełkotanie wzbogacające nieprzebrane zasoby idei ska, skamandryci, skandalista, skameleon, skamielina, skadapter, skała, skalineczka, skakanka, skankan i skak dalej. Idea rosła, pęczniała, uśmiechała się, a ja rzygałem coraz częściej. w końcu wyrzygałem książkę skarg jaką zeżarłem w brytyjskim areszcie ze sto lat temu, i zabiłem nią ostatniego skaczącego jeszcze skandydata. wówczas zemdlałem jak bym się sierści onia nawąchał i spałem ponoć siedem miesięcy, tak mi powiedział mój makler. mdlejąc zdążyłem jeszcze usłyszeć że pan von Daniken gratuluje mi skandalicznego zachowania na parkiecie, jestem chuliganem jakich mało i społeczność ska będzie o mnie pamiętać, po czym zastrzelono w rytualnym geście wszystkie parzyste kozy i wręczono moim trenerom z babilonu pozłacany złoty skafander faraona Ramala Kemala, przy okazji wspominając aby pod żadnym pozorem nie oddawać swych głosów na Pasta Assurbala, wywodzącego się w prawie prostej linii od największego oponenta Ramala Kemala, który porwał mu wszystkie żony aby zbierały dla niego nektar czarnego lotosu bo był przednim narkomanem. Moje trofeum, słynny test mieli przejąć moi spadkobiercy, i wypełnić za mnie, przetrzymując przez ustawowe siedemdziesiąt siedem obrotów Karuzeli Co Niedziela, w razie gdybym w międzyczasie zmartwychwstał, a współczynnik mej witalności to 14x, bo już nawet gdy mi obie ręce odrąbano to mi kiedyś odrosły. Babilończycy uśmiechali się życzliwie, bo skafander pełen był korzeni MniamMniam, które działały jak kosmiczna rakieta, i kosmos stał przed nimi otworem , i to w momencie gdy zachodnie Morasko jak i Asyria dopiero walczyły o złoża śmieciowego paliwa do swoich mentalnych rakiet. Robiło się mglisto. nieparzyste kozy przestały beczeć i zapadła cisza. Spływałem jak krew do zlewozmywaka. przed oczyma przelatywały mi znane twarze, choć żadnej z nich nie mogłem rozpoznać. co tu dużo gadać, motyla noga, odpadłem. Ale z jaką klasą.

gdy się obudziłem następnego ranka w swojej wielkiej imperatorskiej kamienicy na biurku pod warstwą kurzu znalazłem poniższy test psychologiczny, wisi teraz u mnie obok nagany z koledżu.

jest niezmernie wartościowy, mówi o pierwotnych potrzebach i prawdziwym obliczu prawdy.

 

*********************************************************************************************************

A to jego pytania :

Mając 30 lat spodziewam się być

Dziewczęta kochają chłopców , którzy

Chłopcy kochają dziewczęta, które

Dobry nauczyciel powinien

Mój ojciec jest

Jeśli potrzebuje pomocy, to szukam jej u

W szkole postępuje w myśl zasad ustalonych przez

Kombinatorów, którzy zachowują się wbrew przepisom trzeba

Podejrzewam, że uważają mnie za

Odczuwam dumę gdy

Uważam za najgorsze w szkole

Czuję się najszczęśliwszy gdy

Jeśli ktoś mnie krytykuje

Jestem całkiem inny niż

                                                                                                                                                                                                mój współczynnik zadowolenia ze status quo to

****************************************************************************************************************

bardzo zimny wieczór w bardzo ciepłym domu

 

byłem na telewizji i oglądałem komedie. zużyłem cały zapas gazu rozweselającego żeby się pośmiać. kolejny wieczór kiedy nie chce się być aktywnym Leżę na swoich gromadzących się coraz szybciej materialnych dobrach, Jarosz ostatnio przyniósł nawet ogórki, mój zasób Różnych Rzeczy wyraźnie wzrasta.

Nadeszły święta po męczącym okresie dawania sobie w tytę wreszcie jest spokój i można jedząc karpia zastanowić się co dalej. Stanąłem przy oknie patrząc przez uchyloną firankę na zmarzlaków chyboczącym krokiem posuwających się w świetle gazowych latarni. Kolonialny sklep na dole był przeraźliwie zamknięty. Wszyscy mieszkańcy kultywowali tradycję gorada polegającą na barykadowaniu się w domach i ciepłych kamizelkach, oglądaniu dużej ilości propagandy w tandetnych czerwonych kolorach z białą brodą oraz trawieniu nagromadzonych artykułów żywnościowych. Nawet żydzi i emigranci z niderlandów mieli odpowiednio swoją świąteczną kupę i przyozdobione zmutowane genetycznie halucynogenne tulipany. Wesoło pruszył lodowaty deszcz, na pewno ku uciesze bezdomnych z mego lasu. Postanowiłem dołączyć się do tego radosnego nastroju i na niedawno zamówionym od wąsatego chudzielca z dębca bębnie poczęłem wygrywać średnio awangardowe rytmy. Przypomniał mi się bębniorób dobrodziej, mieszka z taką szarą branką i mają dużo kawy oraz zakrwawionego karpia w zlewie. Pomyślałem, że to dobry pomysł, aby stojąc na moim balkonie ponad lasem zagrać przebywającym tam bezdomnym karpia, na którego ich nie stać. Łubu dubbu dubu dubbu, trudno zagrać tą śliską łuskę, lepiej od razu zagram upieczonego karpia, o tak, dub, dub, a tak brzmi bułka tarta, a tak to miękkie mięsko w okolicy ogona, hm poimprowizujmy, trach trach, co to? paskudna ość przebija krtań. dub dub ten karp jest zarażony wścieklizną, trach, chyba pływał w fenolu. W ten sposób pokazałem bezdomnym że bogaci też mają swoje problemy, za co hojnie mnie wynagrodzili rzucając drobne monety do antyrynny, która to prędko wyssała je na mój balkon. Dziękuję moi drodzy, idę na kolejną świąteczną komedię o trzech muszkieterach.

 

na polowaniu ze skandynawskimi Farmerami

 

mieli naprawde czerwone nochale, częściowo z tradycyjnego północnego zimna, częściowo a raczej głównie z przepicia jęczmięnnym piwem którego ich thralle wnieśli chyba z trzysta puszek. Polowanie w tym pięknym wiejskim lesie nie interesowało ich za bardzo, bo po pierwsze byli kretynami i zatracili męskie instynkty, po drugie nie dowidzieli, po trzecie byli skacowani, po czwarte nie było za dużo zwierzyny. Zwierzyna to takie abstrakcyjne słowo, zabijasz termin, inaczej niż gdybyś zabijał Lochę Kasię czy Jelenia Karola. Nie, to głupie, dziki się tak nie nazywają, dzik może się nazywać Twyrth Ghwyrth, jeleń HornedGodWithBigFallus czy coś równie starożytnego. Gdyby mieli zabijać spersonalizowane osobniki, to by nie zabili nawet tych marnych dwóch sztuk plus jednego bezzębnego naganiacza. Z naganiacza cieszyli się najbardziej, bo był to jedyny człowiek w tym towarzystwie Farmerów, trolli ober- naganiaczy i mnie, genialnego Demota.

Z naganiaczy robi się szynki a słoninka ląduje w grochówie dla czerwonoryjnych trolli  Żadna to strata dla społeczeństwa, bo był on/ naganiacz / z zawodu wytwórcą szarych zniszczonych płóciennych plecaków z naszywkami Nirvany, sprzedawano je potem w różnych ej Sid -shopah i dawano rozmaitym indywiduom z przyklasztornych szkółek poczucie buntu i antydresowości, a przecież wiadomo że dresy są najzdrowszą i najbardziej produktywną warstwą społeczną, o ile zajmą się jakąś porządną działalnością przestępczą. To jest wszystko spisek tych pasożytniczych urzędasów ze stolicy z bananową młodzieżą z telewizji , żeby ciężko wytwarzających dochód narodowy dresów pozbawiać należnej im estymy.

No ale grochówka była pychota. Po wszystkim znowu polało się ekologiczne piwo do drewnianych kufli z Ikei, a z nich do śmierdzących otworów gębowych. Stałem na skwierczącym mrozie i paliłem ziele fajkowe, czując wyższość gatunkową w stosunku do otoczenia, może poza gajowym Jeffreyem, który poddał mi świetną myśl, żeby na  następną zimę uszyć sobie barbarzyńskie futro z kłującego włosia dzika, tak, do samej ziemi, spięte żelazną fibulą, wysmarowane łojem, ciężkimi niezdrowymi tłuszczami z podkruszwickich plantacji, no i profilaktycznie masłem czosnkowym żeby odganiać te jebane postmodernistyczne białe króliki, których jak twierdzi pucybut Dagdy kręci się wokół coraz więcej. A baby tramwajowe? Pomyślcie, nie zbliżą się do mojego stanowiska na odległość mniejszą niż półtora włóczni, może nawet któraś zwolni swe wygrzane miejsce…Byle do następnej zimy, bo teraz to nieekonomiczne, poza tym muszę oszczędzać na potężny zapas podróżnych halucynogenów, latem chcę dotrzeć na Jamajkę, a to wymagać będzie dużej ilości magii i  chemikaliów.

Rustykalne twarze dewizowych chłopomyśliwych stawały się coraz czerwieńsze pod słomianymi czuprynami, a zasilane piwno-grochówkową mieszaniną cielska wypuszczały coraz to nowe wysokooktanowce, które wesoło szybowały w mroźnym powietrzu. Całe szczęście, jak zwykle miałem katar. Dobra, koniec tej zabawy, wróciłem do czołgu nadleśnictwa i czekając na resztę pomyślałem że my z szajką też pojedziemy na polowanie, ale takie bezkrwawe, stylowo w lasach Narnii porwiemy kilka bażantów i zażądamy wysokiego okupu. Teraz już bym jednak wrócił do gorada. Na koniec kazali mi jednak przetłumaczyć przemówienie gajowego Jeffreya do czcigodnych gości – dużo apologii łowczego kunsztu i jeszcze więcej podziękowań za złoto i luksusowy drakkar dla dyrektora nadleśnictwa. Komercjalizacja tu też dotarła, istotą polowania powinno być przecież odbieranie życia przemocą, w bezlitosnym boju, a nie za jakieś eurosmarki.

Do gorada, z powrotem prędko do gorada.

Na ciepłe piwo.

I jajecznicę i gazetkę rano

To jest życie

 

dzień na szczęście kolejny

 

 

Ło ja tej czyli zaraz będę niebieskim ptaszkiem

 

No nie wiem co powiedzieć. Jest zimno, jak zwykle zresztą w tym zimnym kraju, ponadto jestem bezrobotny. Tak to chyba można nazwać, duża ilość wolnego czasu, niby można wszystko a nie chce się i nie robi się nic. O w sumie ciekawe doświadczenie , niestety kosztuje i współczynnik nudy wynosi ponad dwie telenowele na dzień. Mam mało kanałów, to pociecha. Mam Internet, to pech, rozmawiam głównie z sekciarzami. Gdybym pracował miałbym kasę, gdybym ćwiczył na siłowni, mięśnie, a tak chociaż wiem jak to jest być bezrobotnym. Na szczęście wróżka Jadzia mówi mi, że wkrótce wyruszę na spotkanie nowej przygodzie, jak tylko ułożą się sprawy prywatne. Bongo Herman twierdzi, że nie powinienem być takim egoistą ale ja też chce mieć swoje życie, nie mogę być Ojcem Kolbe od początku.

 

Spotykamy się regularnie w Afryce Równikowej, pod dredziastym drzewem, nad wylotem kanału. Co niedziela, po mszy, a jak ktoś nie chodzi to po śniadaniu i fajeczce. Czasem wibracja jest lepsza, czasem gorsza, ale dobrze, że jest.

 

Zamknęli norę czarnych harlejowców, już nigdy ogień z aluminiowych puszek nie zapłonie w kominku, już nikt nie będzie spał na stole dębowym, rzygał z krętych schodów na niebrukowane podwórko, mówił „wracaj do drugiej Sali , pedale”, nikt nie będzie śmierdział tak słodko dymem ćmików, zataczał się po Fortunce, tańczył do rana, uśmiechał się do drugiej osoby, patrzał na ładne i brzydkie dziewczyny , nosił jarmułki z pomarańczy. Stowarzyszenie Future of Judah to definitywnie zamknięty rozdział. Znamienne, że członkowie założyciele, poza Dermotem, Lwem i kudłatą Agą są w zasadzie na emigracji poza goradem. Jedni ćwiczą jogę, inni bycie polaczkiem. Czas ruszyć dalej, nie warto być młodym emerytem-wspominaczem.

 

Trwa miesiąc w którym szykuje się buty a ja ciągle w tych samych

 

Czyli sytuacja się nie zmienia. Ostatnio było poważne spotkanie w Afryce, za daninę i pieczyste i kilka browców uprawialiśmy podkład rozrywkowy do wesołego gaworzenia panów i pań z Klubu Lwów. Jedna pani powiedziała, że nie dorośliśmy jeszcze do wpływania na losy świata i w związku z tym możemy się bawić ale ona nie wie że o to w tym wszystkim chodzi żeby nie dorosnąć tak jak ona, bo wówczas za wszystko, nawet za czynienie dobra trzeba będzie płacić no i oczywiście te paskudne makijaże…A inna pani zdziwiła się że my w tej Afryce namiastkowej nie mieszkamy. Nie mieszkamy, ale wszystko jest możliwe, jak dłużej nie będziemy mieć prądu to z lodówki wyjdą jakieś pleśniowe potwory i pnącza i zarosną nas jak zgasimy świeczki. Fatalna sytuacja, wydawało się ze idealny moment do wyruszenia w Drogę, ale coś mnie trzyma. Między innymi wyrzuty sumienia, one mają to do siebie, że muszą się do kogoś przyczepić, a w naszym pseudo-pałacu nie mają zbyt wielu żywicieli. Gdyby nie miały nikogo to by było jak w Kambodży albo wśród zbuntowanych rockersów na Morasku.

Eh, czuję się jak Luke Skywalker. Żebym chociaż znał takich celebritów jak Harrison Ford. Dziś co prawda w nowej tancbudzie na jamajskim dancingu poznam lokalne sławy, ale to nie do końca to samo.

Proudly powered by WordPress. Theme developed with WordPress Theme Generator.
Copyright © światosław / tales from the world. All rights reserved.